Red poczuł nagle na lewym policzku ledwie dostrzegalny prąd powietrza i błyskawicznie, nie zdążywszy nawet o niczym pomyśleć, krzyknął:
— Stój!
Wyciągnął rękę w lewo. Prąd powietrza był tam silniejszy. Gdzieś między nimi a torem kolejowym leżała „łysica”, a może nawet szła samym nasypem — nie przypadkiem przecież wywróciły się wagoniki. Artur stał jak wkopany, nawet się nie odwrócił.
— Bardziej w prawo — rozkazał Red. — Marsz! Tak, niezły byłby stalker… Co jest, do cholery, żal mi go czy co? Tego tylko brakowało. A czy mnie ktoś kiedyś żałował? Właściwie to raczej tak. Na przykład Kirył. I Dick Nunnun. Co prawda Dick to nie tyle mnie żałuje, ile go ciągnie do Guty, ale być może i żałuje, przyzwoity człowiek może jedno z drugim pogodzić… Tylko ja nikogo nie mogę żałować. Albo — albo. Tak sprawa stoi… Po raz pierwszy z całkowitą jasnością zrozumiał — albo ten chłopiec, albo Mariszka. Jeżeli tylko cud jest naprawdę możliwy, powiedział jakiś wewnętrzny glos, i Red z okrutnym przerażeniem stłumił w sobie ten głos.
Minęli kupę burych szmat. Z Cwajnosa nic nie zostało, tylko nie opodal, w zeschłej trawie leżał długi zardzewiały kij — wykrywacz min. W tamtych czasach często używano wykrywaczy min, kupowano je po cichu u wojskowych intendentów. Liczyli na te kije jak na samego Pana Boga, a potem kolejno dwóch stalkerow w ciągu paru dni zabiły podziemne wyładowania. I jak nożem uciął… Ale w końcu, który był ten Cwajnos? Ścierwnik go tu przyprowadził, czy sam przyszedł? I dlaczego tak ich wszystkich ciągnęło do tej kopalni? Dlaczego nigdy nic o tym nie słyszałem?… O do diabla, ależ grzeje! I to rano, a co będzie potem?
Artur, który szedł o pięć kroków przed nim, podniósł rękę i otarł pot z czoła. Red spojrzał na słońce. Słońce stało jeszcze bardzo nisko. I nagle zdał sobie sprawę, że sucha trawa pod nogami już nie szeleści jak przedtem, tylko trzeszczy jak mąka kartoflana, że już nie jest twarda i kłująca, ale miękka i nietrwała — rozsypuje się pod butami niczym warstwa sadzy. Zobaczył wyraźnie odciśnięte ślady Artura i rzucił się na ziemię z okrzykiem: „padnij!”
Upadł twarzą w trawę i trawa rozsypała się w pył pod jego policzkiem. Zazgrzytał ze złości zębami — taki niefart! Leżał, starając się nie ruszać, ciągle jeszcze licząc, że może się jakoś obejdzie, chociaż już wiedział, że się nie obejdzie, że wpadli. Żar rosł, atakował, opasywał całe ciało jak powijak zmoczony we wrzątku, oczy zalewał pot i Red z opóźnieniem krzyknął do Artura: „nie ruszaj sie! Odwagi!” I sam zebrał całą odwagę, na jaką go było stać. I wytrzymałby i skończyłoby się na strachu, trochę by się zgrzali, ale Artur nie wytrzymał. Czy nie usłyszał okrzyku Reda, czy przeraził się ponad wszelką miarę, a może przypiekło go raz mocniej niż Reda — w każdym razie stracił panowanie nad sobą i na oślep, z jakimś gardłowym wrzaskiem popędził tam, gdzie go pędził bezmyślny instynkt, do tyłu, właśnie w stronę, w którą w żadnym wypadku uciekać nie należało. Red ledwie zdążył unieść się, oburącz złapać go za nogę i Artur całym ciężarem runął na ziemię wzbijając chmurę popiołu, zawył nienaturalnie wysokim głosem, kopnął Reda wolną nogą w twarz, zatrząsł się w konwulsjach, ale Red sam już nie bardzo wiedząc, co się z nim dzieje z bólu, wgramolił się na niego wtulając poparzoną twarz w skórzaną kurtkę i usiłował wdusić, wbić w ziemię dygoczącą głowę, wściekle kopiąc noskami butów po nogach tamtego, po ziemi, po grzbiecie. Jak przez watę słyszał jęki i rzężenie wydobywające się spod niego i własny ochrypły ryk:
„Leż, gnido, leż, bo zabiję…” a z góry wciąż i wciąż spadała masa rozżarzonego węgla i już płonęło na nim ubranie, trzeszczała wydymając się bąblami i pękając skóra na nogach i bokach, i Red zanurzając czoło w szarym popiele i rozpaczliwie przyciskając piersią głowę tego przeklętego smarkacza, nie wytrzymał i zawył z całej siły… Nie pamiętał, kiedy to się skończyło. Pojął tylko, że znowu może oddychać, że powietrze znowu jest powietrzem, a nie rozpalonym gazem spalającym gardło, i zrozumiał, że trzeba się śpieszyć, że trzeba jak najprędzej uciec z tego diabelskiego rusztu, zanim znowu nie spadnie na nich ogień. Zsunął się z Artura, który leżał zupełnie nieruchomo, zacisnął jego obie nogi pod pachą i pomagając sobie wolną ręką poczołgał się naprzód nie spuszczając oczu z granicy, za którą znowu zaczynała się trawa, martwa, sucha, kłująca, ale prawdziwa zwyczajna trawa — wydawała mu się teraz życiodajną oazą. Popiół zgrzytał mu w zębach, w poparzoną twarz co chwila buchało żarem, pot zalewał oczy — pewnie dlatego, że nie miał już ani brwi, ani rzęs. Ciało Artura sunęło za nim, jakby na złość zaczepiając o wszystko kurtką, palił spieczony zadek, a plecak przy każdym ruchu uderzał w poparzony kark. Obolały i zaczadziały, Red pomyślał z przerażeniem, że za mocno się poparzył i że teraz już nie dojdzie do celu. Z tego strachu jeszcze silniej zaczął pracować swobodnym łokciem i kolanami i wypluwając z zaschniętego gardła najstraszliwsze przekleństwa, jakie mu przychodzily do głowy, nagle z jakąś obłąkaną radością przypomniał sobie, że ma jeszcze w zanadrzu prawie pełną manierkę, najmilszą, najwierniejszą, ona jedna nie zdradzi, nie sprzeda, aby tylko dopełznąć jeszcze trochę, jeszcze kawałeczek, no postaraj się Red, jeszcze trochę Rudy, w Boga, w matkę, pod trzydziestoma pierzynami, na Biegunie Północnym, Ścierwojada w duszę…
Potem długo leżał zanurzywszy twarz i ręce w zimną rdzawą wodę, z rozkoszą wdychając cuchnący, zgniły chłód. Sto lat mógłby tak leżeć, ale zmusił się do wstania, klęcząc zrzucił plecak, na czworakach dowlókł się do Artura, który ciągle jeszcze nieruchomo leżał trzydzieści kroków od błota, i przewrócił go na plecy. Tak, to był kiedyś ładny chłopiec. Teraz ta urodziwa buzia przypominała szaroczarną maskę z popiołu i spiekłej krwi, i przez kilka sekund Red z tępym zainteresowaniem wpatrywał się w podłużne bruzdy na tej masce — ślady grud i kamyków. Potem wstał, ujął Artura pod pachy i przyciągnął go do wody. Artur dyszał ochryple i od czasu do czasu jęczał. Red wrzucił go twarzą w największą kałużę, sam upadł obok, znowu przeżywając rozkosz mokrej lodowatej pieszczoty. Artur poruszył się, zabulgotał, podciągnął pod siebie ręce i uniósł glowę. Oczy miał wytrzeszczone. Nie rozumiał, co się z nim dzieje i chciwie łapał ustami powietrze plując i kaszląc. Potem jego wzrok oprzytomniał i zatrzymał się na Redzie.
— Uf-f-f… — powiedział i potrząsnął głową rozpryskując brudną wodę. — Co to było, mister Shoehart?
— To była śmierć — niewyraźnie powiedział Red i zakasłał. Obmacał twarz. Bolało, nos spuchł, ale brwi i rzęsy, na przekór wszystkiemu, były na miejscu. I skóra na rękach też, tylko trochę poczerwieniała. Można sądzić, że i zadek nie spalił się do kości… Pomacał — nie, z pewnością nie do kości, nawet spodnie są całe. Tak jakby się oblał wrzątkiem.
Artur również ostrożnie dotykał palcami twarzy. Teraz, kiedy straszną maskę zmyła woda, jego twarz też okazała się wbrew oczekiwaniom — nieomal w porządku. Kilka zadrapań, siniak na czole, rozcięta dolna warga, a poza tym można wytrzymać.
— Nigdy o czymś podobnym nie słyszałem — powiedział Artur i spojrzał za siebie.