Krótko mówiąc objechaliśmy „łysicę” i znaleźliśmy się nad pagórkiem. Właściwie pagórek był mały, jakby kot napaskudził, i do dzisiaj w ogóle go nie zauważałem. Tak… Wisimy nad pagórkiem, do asfaltu jak ręką sięgnąć, ze dwadzieścia kroków. Miejsce czyściutkie, każdą trawkę widać, każde pęknięcie. Wydawałoby się, o co chodzi? Rzucaj mutrę i z Bogiem.
Nie mogę rzucić mutry.
Sam nie rozumiem, co się ze mną dzieje, ale w żaden sposób nie mogę się zdecydować, żeby ją rzucić.
— Co z tobą? — pyta Kirył. — Dlaczego stoimy?
— Poczekaj — mówię. — I zamknij twarz, na miłość boską. Zaraz, myślę, zaraz rzucę muterkę, przelecimy sobie spokojnie, jak po maśle przejdziemy, nawet trawka nie drgnie — pół minuty i jesteśmy nad asfaltem… I nagle spociłem się jak ruda mysz! Aż mi oczy zalało i już wiem, żadnej mutry tam nie rzucę. Na lewo, proszę bardzo, choćby dwie. Chociaż tamtędy dalej jakieś kamyki widać niezbyt przyjemne, ale tam mogę rzucać mutrę, a prosto przed siebie — za nic. I rzuciłem muterkę w lewo. Kirył nic nie powiedzial, podprowadził „kalosz” do mutry i dopiero wtedy popatrzył na mnie. Wyglądałem chyba paskudnie, bo zaraz odwrócił oczy.
— To nic — mówię do niego — prosta droga nie zawsze prowadzi do celu. — I rzuciłem na asfalt ostatnią mutrę.
Dalej już było łatwiej. Znalazłem swoją szczelinę. Była czyściutka, żadnym dranstwem nie zarosła, moja najmilsza, koloru nie zmieniła. Patrzyłem na nią i promieniałem ze szczęścia. I doprowadziła nas ta szczelina do bramy garażu lepiej niż wszelkie znaki.
Poleciłem Kiryłowi, żeby zszedł na wysokość półtora metra, położyłem się na brzuchu i zacząłem patrzyć w otwartą bramę garażu. Na początku, ze słońca, nic nie było widać — ciemno choć oko wykol, potem wzrok przywykł i widzę, że w garażu od tamtego czasu jakby się nic nie zmieniło. Wywrotka jak stała na kanale, tak stoi, caluteńka, bez dziur, bez plamki i na cementowej podłodze też wszystko jak przedtem, pewnie dlatego, że w kanale mało zebrało się „czarciego puddingu” i od tamtej pory ani razu nie wykipiał. Jedno mi się tylko nie spodobało — w samym końcu garażu, tam gdzie stoją kanistry, coś się srebrzy. Poprzednim razem tego nie było. No, trudno, srebrzy się, to się srebrzy, nie będziemy przecież z tego powodu wracać! A i srebrzy się, nie tak, żeby mocno, tylko odrobinkę i tak spokojnie, powiedziałbym, nawet sympatycznie… Wstałem, otrzepałem skafander i rozejrzałem się dookoła. Tam na parkingu stoją ciężarówki, rzeczywiście jak nowe — od tamtego czasu, kiedy tu byłem ostatni raz według mnie zrobiły się jeszcze nowsze, za to cysterna zupełnie biedaczka zardzewiała, niedługo się rozsypie. A tam leży opona, ta, którą widać na ich planie…
Nie spodobała mi się ta opona. Cień rzuca, jakiś taki nienormalny. Słońce nam świeci w plecy, a cień pada w naszą stronę. No dobra, do opony daleko. Właściwie wygląda wszystko nieźle, można pracować. Tylko co się tam srebrzy? A może mi się tylko zwidziało? Teraz warto by zapalić, usiąść na chwilę, pomyśleć spokojnie — dlaczego właściwie srebrzy się tylko nad kanistrami, a dalej już się nie srebrzy… dlaczego taki dziwny cień od tej opony… Ścierwnik Barbridge coś opowiadał o cieniach, coś cudacznego, ale niegroźnego… Z cieniami tu różnie bywa. Ale co się tam tak srebrzy? No wypisz, wymaluj, jak pajęczyna na drzewach w lesie. Jakiż to pająk ją uprządł? Och, ani razu jeszcze nie widzialem w Strefie pajączków, czy innych bożych krówek. I co najgorsze, „pustak” leży jak raz tam, dwa kroki od kanistrów. Powinienem od razu wtedy go zabrać, nie miałbym teraz kłopotów. Ale to ścierwo jest okropnie ciężkie — udźwignąć go mogłem, ale potem targać toto na plecach i to jeszcze po nocy, i jeszcze na czworakach… a kto „pustaków” nigdy nie dźwigał, niech spróbuje. Równie wygodnie można pud wody nieść bez wiader… A więc iść, czy co? Golnąłbym sobie teraz… Odwróciłem się do Tendera i mówię:
— Teraz my z Kiryłem pójdziemy do garażu. Ty zostaniesz tu jako kierowca. Steru bez mojego rozkazu nie waż się tknąć, cokolwiek by się działo, nawet gdyby ziemia się pod tobą rozstąpiła. Jeżeli stchórzysz — na tamtym świecie cię odnajdę.
Poważnie skinął mi głową — za nic, znaczy, nie stchórzę. Nos ma jak pomidor, zdrowo mu przysunąłem… no cóż, spuściłem ostrożnie awaryjne liny, popatrzyłem jeszcze raz na to srebrne migotanie, machnąłem ręką Kiryłowi i zacząłem schodzić. Stanąłem na asfalcie i czekam, póki Kirył nie zejdzie z drugiej strony.
— Spokojnie. — mówię — nie spiesz się. Bez zbędnego zamieszania.
Stoimy na asfalcie. „Kalosz” kołysze się obok nas, liny szurają pod stopniami. Tender wychylił łeb przez poręcze, patrzy na nas, a w oczach ma rozpacz. Trzeba iść. Mówię do Kiryła:
— Masz iść za mną, krok w krok, dwa kroki z tyłu, patrz mi w plecy i uważaj.
I ruszyłem. Stanąłem w progu, rozejrzałem się. A jednak o ileż łatwiej pracować w dzień niż w nocy! Pamiętam, jak leżałem na tym samym progu. Ciemno jak w brzuchu u Murzyna, z kanału „czarci pudding” wysuwa języki, błękitne jak płomyki spirytusu, i jak na złość niczego nie rozjaśnia, jeszcze ciemniej się wydaje od tych języków. A teraz — żyć nie umierać! Oczy przywykłe do mroku, wszystko jak na dłoni, nawet kurz widać w najciemniejszych kątach. I rzeczywiście coś tam błyszczy, jakieś srebrzyste nici ciągną się od kanistrów do sufitu — bardzo podobne do pajęczyny. Może to zresztą pajęczyna, ale lepiej się trzymać od niej z daleka. I wtedy sknociłem sprawę. Powinienem Kiryła postawić obok siebie, poczekać aż jego oczy przywykną do ciemności i pokazać mu tę pajęczynę, palcem pokazać. A ja przywykłem pracować samotnie — sam już oswoiłem się z mrokiem, a o Kiryle nie pomyślałem. Przekroczyłem próg i prosto do kanistrów. Przykucnąłem nad „pustakiem”, pajęczyny na nim jakby nie widać. Wziąłem za jeden koniec i mówię do Kiryła:
— Bierz, tylko nie upuść, ciężki jak cholera. Podniosłem oczy i aż mi dech zaparło — słowa nie mogę wydusić. Chcę krzyknąć: stój, ani kroku! — i nie mogę. Chyba zresztą i tak bym nie zdążył, zbyt szybko to wszystko poszło. Kirył przeskakuje przez „pustaka”, odwraca się tyłem do kanistrów i całymi plecami w te srebrne nici. Ja tylko oczy zamknąłem. Wszystko we mnie zamarło, nic nie słyszę, słyszę tylko, jak rwie się ta pajęczyna. Z takim słabym cichym trzaskiem, jakby pękała zwyczajna pajęczyna, tylko oczywiście głośniej. Siedzę w kucki z zamkniętymi oczami, ani rąk, ani nóg nie czuję, a Kirył mówi:
— No co, bierzemy go?
— Bierzemy — mówię.
Podnieśliśmy „pustaka” i niesiemy do wyjścia, bokiem idziemy. Ciężkie ścierwo, nawet we dwóch niełatwo go targać. Wyszliśmy na słoneczko i stoimy przy „kaloszu”. Tender już do nas łapy wyciąga.
— No — mówi Kirył — raz, dwa…
— Nie — mówię — poczekaj. Na początek go postawimy. Postawiliśmy.
— Odwróć się — mówię — plecami. Odwrócił się bez słowa. Ja patrzę — na plecach nic nie ma. Z tej i z tamtej strony go oglądam — nic nie widzę. Wtedy odwracam się i patrzę na kanistry. Tam też niczego nie ma.
— Słuchaj — mówię do Kiryła, ale patrzę ciągle na kanistry. — Widziałeś tę pajęczynę?
— Jaką pajęczynę? Gdzie?
— Dobra — mówię. — Żebyśmy tylko zdrowi byli. A sam myślę: to się dopiero okaże.
— No co — mówię. — Ładujemy?
Władowaliśmy „pustaka” do „kalosza”, postawiliśmy go na sztorc, żeby się nie turlał, stoi teraz sobie jak aniołeczek, czyściutki, nowiutki, w miedzi słoneczko się odbija i niebieskawe pasma mgliście bełtają się między dyskami. I teraz widać, że to nie „pustak”, a coś w rodzaju naczynia, szklanego słoika z niebieskim syropem. Podziwialiśmy go przez chwilę, potem wdrapaliśmy się do „kalosza” i bez zbędnych słów — w powrotną drogę.