Выбрать главу

Chiddera zniosło na jednego z heraldycznych hipopotamów[10], stojących szeregiem na brzegu mostu od strony morza. Odbił się i zawisł na balustradzie.

— Niedobrze mi — poinformował.

— Nie krępuj się — zachęcił go Arthur. — Po to przecież są rzeki.

Teppic westchnął. Czuł przywiązanie do rzek, które — jego zdaniem — zostały stworzone, by mieć na wierzchu lilie wodne, a krokodyle w głębi. Ankh zawsze budziła w nim przygnębienie, ponieważ włożona do niej lilia wodna na pewno by się rozpuściła. Ankh zbierała ścieki z rozległych piaszczystych równin, sięgających aż do Ramtopów, a kiedy docierała do Ankh-Morpork (milion mieszkańców), można było ją nazwać płynną tylko dlatego, że poruszała się szybciej niż grunt wokół niej. Gdyby Chidder do niej zwymiotował, stałaby się pewnie minimalnie czyściejsza.

Spojrzał na cienką strużkę sączącą się między filarami mostu, po czym skierował wzrok ku szaremu horyzontowi.

— Słońce wschodzi — oznajmił.

— Nie pamiętam, żebym jadł coś takiego — wybełkotał Chidder.

Teppic odstąpił o krok, a nóż przemknął tuż koło jego nosa i wbił się w pośladek najbliższego hipopotama.

Pięć postaci wynurzyło się z mgły. Trzej skrytobójcy instynktownie zbliżyli się do siebie.

— Podejdźcie do mnie, a pożałujecie — jęknął Chidder. — Rachunek z pralni będzie potworny.

— No, no… Co my tu mamy? — rzucił główny rabuś. Są to słowa, jakie zwykle wypowiada się w podobnych okolicznościach.

— Jesteście z Gildii Złodziei, prawda? — zapytał Arthur.

— Nie — odparł herszt. — Jesteśmy niewielką, niereprezentatywną mniejszością, która psuje pozostałym dobre imię. Oddajcie nam, co macie cennego i broń, jeśli można. Oczywiście, w niczym nie zmieni to rezultatu, ale grabienie trupów jest nieprzyjemne i poniżające.

— Moglibyśmy się na nich rzucić — zauważył niepewnie Teppic.

— Nie licz na mnie — rzekł Arthur. — Nie dałbym rady znaleźć własnego tyłka, nawet z atlasem w ręku.

— Pożałujecie, jak zwymiotuję — dodał Chidder.

Teppic pamiętał o nożach ukrytych w rękawach. I o doprawdy minimalnej szansie, że zdąży chwycić któryś z nich na czas, by jeszcze nim rzucić.

W takich chwilach niezwykle istotna jest pociecha religijna. Odwrócił się i spojrzał na słońce, które właśnie wyłoniło się zza chmur.

Pośrodku dostrzegł maleńki czarny punkcik.

* * *

Zmarły król Teppicymon XXVII otworzył oczy. — Latałem — wyszeptał. — Pamiętam, że miałem skrzydła. Co ja tutaj robię? Spróbował wstać. Przez chwilę odczuwał ciężar, który nagle zniknął, i wtedy niemal bez wysiłku stanął. Spojrzał w dół, by sprawdzić, co wywołało taki efekt.

— Ojej — powiedział.

Kultura rzecznego królestwa miała wiele do powiedzenia na temat śmierci i tego, co dzieje się później. Co więcej, miała bardzo mało do powiedzenia o życiu, uznając je za coś w rodzaju nieprzyjemnego preludium głównego spektaklu, przez które trzeba przejść jak najszybciej i tak uprzejmie, jak to tylko możliwe. Dlatego też faraon szybko doszedł do wniosku, że jest martwy. Podstawową przesłanką był widok własnego okaleczonego ciała na piasku.

Wszystko okrywała szarość. Okolica wyglądała widmowo, jakby mógł przez nią przejść na wylot.

Oczywiście, pomyślał. Prawdopodobnie mogę. Zatarł odpowiedniki rąk. To jest to, pomyślał. Teraz dopiero będzie ciekawie; teraz zacznę prawdziwe życie.

DZIEŃ DOBRY, odezwał się głos za jego plecami. Król odwrócił się.

— Witam — powiedział. — Ty pewnie jesteś… ŚMIERĆ, wyjaśnił Śmierć. Król był wyraźnie zdziwiony.

— Zawsze sądziłem, że Śmierć przybywa jako ogromny trójgłowy skarabeusz.

Śmierć wzruszył ramionami. TERAZ JUŻ WIESZ.

— Co to jest, co trzymasz w ręce? TO? TO KOSA.

— Dziwny przedmiot, prawda? Myślałem, że Śmierć nosi Bicz Łaski i Rwący IIak Sprawiedliwości.

Śmierć wyglądał, jakby się nad tym zastanawiał. W CZYM? zapytał.

— Słucham?

NADAL MOWA O GIGANTYCZNYM ŻUKU?

— Aha. W czułkach, jak przypuszczam. Chociaż zdaje mi się, że na którymś z fresków w pałacu miał ręce. — Król zawahał się. — Głupio to brzmi, kiedy się o tym opowiada. Niby jak, wielki żuk z rękami? I głową ibisa, o ile sobie przypominam.

Śmierć westchnął. Nie był istotą Czasu, zatem przeszłość i przyszłość stanowiły dla niego jedno, jednak w pewnym okresie starał się pojawiać w takiej formie, jakiej oczekiwał klient. Nie szło mu łatwo, gdyż nie dało się ustalić, czego klient oczekuje, dopóki nie umarł. W końcu Śmierć zdecydował, że ponieważ i tak nikt nie oczekuje własnego zgonu, równie dobrze można się trzymać wygodnego czarnego płaszcza z kapturem — eleganckiego, znajomego i przyjmowanego wszędzie, jak najlepsze karty kredytowe.

— Zresztą mniejsza z tym — zakończył faraon. — Musimy już iść, jak sądzę. DOKĄD?

— Nie wiesz?

MAM TU JEDYNIE DOPILNOWAĆ, BYŚ UMARŁ W WYZNACZONYM CZASIE. CO DALEJ, TO JUŻ TWOJA SPRAWA.

— No tak… — Król odruchowo poskrobał się w podbródek. — Pewnie muszę zaczekać, aż zakończą przygotowania i tak dalej. Zmumifikują mnie. I zbudują tę przeklętą piramidę. Hm… Czy mam tkwić tutaj i czekać na to wszystko?

TAK PRZYPUSZCZAM.

Śmierć pstryknął palcami. Wspaniały biały rumak przerwał skubanie jakichś liści w ogrodzie i podbiegł truchtem.

— Aha. No cóż, najwyżej będę patrzył w drugą stronę. Wiesz, najpierw wyciągają człowiekowi wszystkie miękkie części.

Niewielka zmarszczka pojawiła mu się na czole. Sprawy, które za życia uważał za bardzo rozsądne, teraz wydawały się nieco podejrzane.

— To w celu zachowania ciała, żeby mogło zacząć nowe życie w Świecie Zmarłych — dodał, nieco oszołomiony. — A potem owijają cię bandażami. Przynajmniej to wydaje się logiczne.

Potarł nos.

— Ale później wkładają ci do piramidy całe to jedzenie i picie… Trochę bez sensu, mam wrażenie.

A GDZIE WTEDY ZNAJDUJĄ SIĘ ORGANY WEWNĘTRZNE?

— I to jest najzabawniejsze. Są w dzbanach w sąsiedniej komorze. — W głosie króla zabrzmiało zwątpienie. — Do piramidy taty włożyliśmy nawet wściekle wielki model powozu. — Zmarszczył czoło. — Solidne drewno — dodał, na wpół do siebie. — Cały pozłacany. I czternaście drewnianych wołów, żeby go ciągnęły. A potem przywaliliśmy wejście strasznie ciężkim kamieniem…

Spróbował się zastanowić i odkrył, że to zaskakująco łatwe. Chłodną, czystą strugą wlewały się do umysłu nowe idee. Dotyczyły gry światła na kamieniach, głębokiego błękitu nieba, niezliczonych możliwości, jakie proponował rozciągający się wokół świat. Teraz, kiedy nie miał już ciała, nękającego swoimi potrzebami, ów świat wydawał się pełen niespodzianek. Niestety, jedną z pierwszych był fakt, że większość z tego, co uważał za prawdę, teraz było tak pewne i niezmienne jak gaz bagienny. A także wiedza, że teraz kiedy mógł wreszcie tym światem się cieszyć, miał zostać pochowany w piramidzie.

Kiedy człowiek umiera, po pierwsze traci życie. A zaraz potem złudzenia.

WIDZĘ, ŻE MASZ WIELE DO PRZEMYŚLENIA, zauważył Śmierć, wskakując na siodło. A TERAZ, JEŚLI POZWOLISZ…

— Zaczekaj chwilę! TAK?

— Kiedy… kiedy spadałem, mógłbym przysiąc, że latam. NATURALNIE BOSKA CZĘŚĆ CIEBIE LATAŁA. TY SAM JESTEŚ TERAZ W PEŁNI ŚMIERTELNIKIEM.

вернуться

10

Jedna z dwóch[30] legend o powstaniu Ankh-Morpork mówi, że dwaj osieroceni bracia, którzy zbudowali miasto, zostali odnalezieni i wykarmieni przez hipopotama (dosł. orjeple, choć niektórzy historycy uważają, że chodzi o błędne tłumaczenie słowa orejaple, oznaczającego rodzaj przeszklonej szafki, w której trzyma się drinki). Osiem heraldycznych hipopotamów stoi szeregiem na moście, głowami w stronę morza. Mówi się, że jeśli kiedykolwiek zagrozi miastu niebezpieczeństwo, uciekną.