Выбрать главу

— Bardzo dobrze — powiedział Dios.

— Jeśli wolno mi przypomnieć waszej eminencji… — odezwał się znowu Koomi.

Twarze pozostałych kapłanów były przyjemnie bez wyrazu.

— Słucham, Koomi.

— Książę, o Diosie. Czy został wezwany?

— Nie.

— Więc skąd będzie wiedział?

— Będzie wiedział — rzekł stanowczo Dios.

— Jakże się to stanie?

— Będzie wiedział. A teraz jesteście wolni. Idźcie, zajmijcie się swoimi bogami.

Wyszli pospiesznie, pozostawiając samotnego Diosa na stopniu tronu. Zajmował tę pozycję od tak dawna, że wyżłobił nawet wgłębienie w kamieniu. Pasował do niego doskonale.

Oczywiście, że książę się dowie. To właśnie jest porządek rzeczy.

Ale w zakamarkach umysłu, wyżłobionych głęboko przez lata rytuałów i przestrzegania tradycji, Dios dostrzegł pewien niepokój. Nie był tam na swoim miejscu. Niepokój to coś, co przytrafia się innym. Dios nie zaszedłby tak wysoko, gdyby pozwalał sobie na zwątpienie. A jednak w głębi tkwiła maleńka myśl, maleńka pewność, że z nowym królem będą kłopoty.

No cóż, chłopiec się nauczy. Wszyscy się uczyli.

Zmienił pozycję i skrzywił się. Wróciły bóle i zdrętwienie, a na to nie mógł pozwolić. Przeszkadzały mu w wypełnianiu obowiązków, a obowiązki są święte.

Znów musi odwiedzić nekropolię. Jeszcze dzisiaj wieczorem.

* * *

— Nie jest sobą, to chyba jasne.

— Więc kim jest? — zdziwił się Chidder. Chociaż już nie pijani, chlapiąc, brnęli ulicą, tym niezgrabnym krokiem dwóch ludzi, próbujących sterować trzecim. Teppic szedł między nimi, ale w sposób pozwalający wierzyć, że jego umysł nie ma z tym nic wspólnego.

Wokół nich otwierały się drzwi, padały przekleństwa, słychać było przeciągane na piętro meble.

— W górach musiała szaleć potworna burza — zauważył Arthur.

— Nawet wiosną nie ma takiej powodzi.

— Może powinniśmy mu spalić jakieś pióra pod nosem? — zaproponował Chidder.

— Najlepiej tej przeklętej mewy — burknął Arthur.

— Jakiej mewy?

— Przecież ją widziałeś.

— Ale co z nią?

— Widziałeś, prawda? — W oczach Arthura zapłonęła mroczna niepewność. W całym zamieszaniu mewa zniknęła.

— Byłem zajęty czymś innym — przypomniał skromnie Chidder.

— To pewnie przez te miętowe płatki, które nam podali do kawy. Od razu pomyślałem, że są trochę nieświeże.

— Stanowczo niesamowity był ten ptak — stwierdził Arthur. — Wiesz co? Postawmy go gdzieś, bo muszę wylać wodę z butów.

Niedaleko zauważyli piekarnię. Drzwi były otwarte, żeby świeże bochenki ostygły w porannym chłodzie. Oparli Teppica o ścianę.

— Wygląda, jakby ktoś walnął go w głowę — ocenił Chidder. — Ale nie walnął, prawda?

Arthur pokręcił głową. Twarz Teppica stężała w łagodnym uśmiechu. W cokolwiek wpatrywały się jego oczy, nie przebywało to w normalnym układzie wymiarów.

— Trzeba go doprowadzić do gildii^ do medyka…

Arthur urwał. Wokół rozlegał się niezwykły, szeleszczący dźwięk. Bochenki chleba podskakiwały na blachach. Jeden czy dwa leżały na podłodze i wirowały jak przewrócone na grzbiet chrabąszcze.

I nagle skórki pękły i z chleba strzeliły setki zielonych pędów.

W ciągu kilku sekund na blachach falował łan młodego zboża; zaczynało się już kłosić i zginać pod ciężarem ziarna. Arthur i Chidder przemaszerowali między nimi z kamiennymi twarzami, pokonując stumetrówkę nonszalanckim spacerkiem i mocno trzymając między sobą Teppica.

— Czy on to wszystko robi?

— Mam przeczucie… — Arthur obejrzał się na wypadek, gdyby jacyś rozgniewani piekarze wyszli na ulicę i zauważyli swoje agresywnie pełnoziarniste wypieki. I zatrzymał się tak nagle, że dwaj pozostali zakręcili się wokół niego jak ster wokół osi.

Przyjrzeli się uważnie brukowi.

— Niecodziennie widuje się coś takiego — zauważył po chwili Chidder.

— Chodzi ci o to, jak trawa i różne zielska wyrastają w każdym miejscu, którego dotknął stopą?

— Tak.

Spojrzeli na siebie. Potem, jak jeden mąż, spuścili wzrok na buty Teppica. Przyjaciel stał już po kostki w zieleni; młode pędy przeciskały się przez pękające, wiekowe brukowce.

Bez słowa chwycili go pod łokcie i unieśli nad ziemię.

— Medyk — oświadczył Arthur.

— Medyk — zgodził się Chidder.

Ale już wtedy wiedzieli, że sprawa wymaga czegoś więcej niż gorących kompresów.

* * *

Doktor odsunął się.

— Prosta sprawa — oświadczył, po krótkim zastanowieniu.

— Przypadek mortis portalis tackulatumz komplikacjami. — Co to znaczy? — zapytał Chidder. Doktor prychnął pogardliwie.

— W języku laików — wyjaśnił — jest martwy jak kłoda.

— A jakie są te komplikacje? Doktor rozejrzał się nerwowo.

— Ciągle oddycha — stwierdził. — Patrzcie, jego puls aż brzęczy, a temperaturę ma taką, że można by na nim smażyć jajka.

Zawahał się, świadom, że tłumaczenie jest zapewne zbyt jasne i zrozumiale. Medycyna na Dysku była nową sztuką i nie zajdzie daleko, jeśli ludzie będą ją rozumieli.

— Pyrocerebrum ouerfculinaire — oznajmił, wyszukawszy w pamięci odpowiednie słowa.

— Ale co pan może na to poradzić? — zapytał Arthur.

— Nic. On jest martwy. Wszystkie badania medyczne o tym świadczą. Zatem, hm… pochowajcie go w chłodnym miejscu i niech w przyszłym tygodniu zgłosi się na badania kontrolne. Za dnia, jeśli można.

— Przecież on oddycha!

— To odruchowe skurcze, mogące zmylić laika — wyjaśnił swobodnie doktor.

Chidder westchnął. Podejrzewał, że gildia — mająca w końcu bardzo szerokie doświadczenia z ostrymi nożami i złożoną wewnętrzną budową organizmu — o wiele lepiej potrafiła stawiać podstawowe diagnozy niż medycy. Owszem, gildia zabijała ludzi, ale nie oczekiwała za to wdzięczności.

Teppic otworzył oczy.

— Muszę wracać do domu — powiedział.

— Martwy, tak? — mruknął Chidder. Doktor okazał się chlubą swej profesji.

— Często się zdarza, że zwłoki wydają po śmierci odgłosy — tłumaczył dzielnie. — Mogą przestraszyć krewnych i… Teppic usiadł gwałtownie.

— Zdarza się również, że skurcze mięśni sztywniejącego ciała w pewnych okolicznościach… — zaczął doktor, ale stracił do tego serce.

Nagle przyszedł mu do głowy inny pomysł.

— To rzadkie i tajemnicze schorzenie — oznajmił. — Ostatnio często spotykane. Wywołane przez… przez… przez coś tak małego, że w żaden sposób nie da się wykryć — dokończył z pełnym satysfakcji uśmiechem. Świetne wytłumaczenie, sam musiał to przyznać. Trzeba je zapamiętać.

— Bardzo dziękujemy. — Chidder otworzył drzwi i pchnął go za próg. — Następnym razem, kiedy będziemy się czuli naprawdę doskonale, na pewno pana wezwiemy.

— To prawdopodobnie wyraz — mówił doktor, łagodnie lecz stanowczo wypychany za próg. — Złapał wyraża, mnóstwo ich teraz… Drzwi zamknęły się z trzaskiem. Teppic zsunął nogi z łóżka i chwycił się za głowę.