— Bardzo dobrze — powiedział Dios.
— Jeśli wolno mi przypomnieć waszej eminencji… — odezwał się znowu Koomi.
Twarze pozostałych kapłanów były przyjemnie bez wyrazu.
— Słucham, Koomi.
— Książę, o Diosie. Czy został wezwany?
— Nie.
— Więc skąd będzie wiedział?
— Będzie wiedział — rzekł stanowczo Dios.
— Jakże się to stanie?
— Będzie wiedział. A teraz jesteście wolni. Idźcie, zajmijcie się swoimi bogami.
Wyszli pospiesznie, pozostawiając samotnego Diosa na stopniu tronu. Zajmował tę pozycję od tak dawna, że wyżłobił nawet wgłębienie w kamieniu. Pasował do niego doskonale.
Oczywiście, że książę się dowie. To właśnie jest porządek rzeczy.
Ale w zakamarkach umysłu, wyżłobionych głęboko przez lata rytuałów i przestrzegania tradycji, Dios dostrzegł pewien niepokój. Nie był tam na swoim miejscu. Niepokój to coś, co przytrafia się innym. Dios nie zaszedłby tak wysoko, gdyby pozwalał sobie na zwątpienie. A jednak w głębi tkwiła maleńka myśl, maleńka pewność, że z nowym królem będą kłopoty.
No cóż, chłopiec się nauczy. Wszyscy się uczyli.
Zmienił pozycję i skrzywił się. Wróciły bóle i zdrętwienie, a na to nie mógł pozwolić. Przeszkadzały mu w wypełnianiu obowiązków, a obowiązki są święte.
Znów musi odwiedzić nekropolię. Jeszcze dzisiaj wieczorem.
— Nie jest sobą, to chyba jasne.
— Więc kim jest? — zdziwił się Chidder. Chociaż już nie pijani, chlapiąc, brnęli ulicą, tym niezgrabnym krokiem dwóch ludzi, próbujących sterować trzecim. Teppic szedł między nimi, ale w sposób pozwalający wierzyć, że jego umysł nie ma z tym nic wspólnego.
Wokół nich otwierały się drzwi, padały przekleństwa, słychać było przeciągane na piętro meble.
— W górach musiała szaleć potworna burza — zauważył Arthur.
— Nawet wiosną nie ma takiej powodzi.
— Może powinniśmy mu spalić jakieś pióra pod nosem? — zaproponował Chidder.
— Najlepiej tej przeklętej mewy — burknął Arthur.
— Jakiej mewy?
— Przecież ją widziałeś.
— Ale co z nią?
— Widziałeś, prawda? — W oczach Arthura zapłonęła mroczna niepewność. W całym zamieszaniu mewa zniknęła.
— Byłem zajęty czymś innym — przypomniał skromnie Chidder.
— To pewnie przez te miętowe płatki, które nam podali do kawy. Od razu pomyślałem, że są trochę nieświeże.
— Stanowczo niesamowity był ten ptak — stwierdził Arthur. — Wiesz co? Postawmy go gdzieś, bo muszę wylać wodę z butów.
Niedaleko zauważyli piekarnię. Drzwi były otwarte, żeby świeże bochenki ostygły w porannym chłodzie. Oparli Teppica o ścianę.
— Wygląda, jakby ktoś walnął go w głowę — ocenił Chidder. — Ale nie walnął, prawda?
Arthur pokręcił głową. Twarz Teppica stężała w łagodnym uśmiechu. W cokolwiek wpatrywały się jego oczy, nie przebywało to w normalnym układzie wymiarów.
— Trzeba go doprowadzić do gildii^ do medyka…
Arthur urwał. Wokół rozlegał się niezwykły, szeleszczący dźwięk. Bochenki chleba podskakiwały na blachach. Jeden czy dwa leżały na podłodze i wirowały jak przewrócone na grzbiet chrabąszcze.
I nagle skórki pękły i z chleba strzeliły setki zielonych pędów.
W ciągu kilku sekund na blachach falował łan młodego zboża; zaczynało się już kłosić i zginać pod ciężarem ziarna. Arthur i Chidder przemaszerowali między nimi z kamiennymi twarzami, pokonując stumetrówkę nonszalanckim spacerkiem i mocno trzymając między sobą Teppica.
— Czy on to wszystko robi?
— Mam przeczucie… — Arthur obejrzał się na wypadek, gdyby jacyś rozgniewani piekarze wyszli na ulicę i zauważyli swoje agresywnie pełnoziarniste wypieki. I zatrzymał się tak nagle, że dwaj pozostali zakręcili się wokół niego jak ster wokół osi.
Przyjrzeli się uważnie brukowi.
— Niecodziennie widuje się coś takiego — zauważył po chwili Chidder.
— Chodzi ci o to, jak trawa i różne zielska wyrastają w każdym miejscu, którego dotknął stopą?
— Tak.
Spojrzeli na siebie. Potem, jak jeden mąż, spuścili wzrok na buty Teppica. Przyjaciel stał już po kostki w zieleni; młode pędy przeciskały się przez pękające, wiekowe brukowce.
Bez słowa chwycili go pod łokcie i unieśli nad ziemię.
— Medyk — oświadczył Arthur.
— Medyk — zgodził się Chidder.
Ale już wtedy wiedzieli, że sprawa wymaga czegoś więcej niż gorących kompresów.
Doktor odsunął się.
— Prosta sprawa — oświadczył, po krótkim zastanowieniu.
— Przypadek mortis portalis tackulatumz komplikacjami. — Co to znaczy? — zapytał Chidder. Doktor prychnął pogardliwie.
— W języku laików — wyjaśnił — jest martwy jak kłoda.
— A jakie są te komplikacje? Doktor rozejrzał się nerwowo.
— Ciągle oddycha — stwierdził. — Patrzcie, jego puls aż brzęczy, a temperaturę ma taką, że można by na nim smażyć jajka.
Zawahał się, świadom, że tłumaczenie jest zapewne zbyt jasne i zrozumiale. Medycyna na Dysku była nową sztuką i nie zajdzie daleko, jeśli ludzie będą ją rozumieli.
— Pyrocerebrum ouerfculinaire — oznajmił, wyszukawszy w pamięci odpowiednie słowa.
— Ale co pan może na to poradzić? — zapytał Arthur.
— Nic. On jest martwy. Wszystkie badania medyczne o tym świadczą. Zatem, hm… pochowajcie go w chłodnym miejscu i niech w przyszłym tygodniu zgłosi się na badania kontrolne. Za dnia, jeśli można.
— Przecież on oddycha!
— To odruchowe skurcze, mogące zmylić laika — wyjaśnił swobodnie doktor.
Chidder westchnął. Podejrzewał, że gildia — mająca w końcu bardzo szerokie doświadczenia z ostrymi nożami i złożoną wewnętrzną budową organizmu — o wiele lepiej potrafiła stawiać podstawowe diagnozy niż medycy. Owszem, gildia zabijała ludzi, ale nie oczekiwała za to wdzięczności.
Teppic otworzył oczy.
— Muszę wracać do domu — powiedział.
— Martwy, tak? — mruknął Chidder. Doktor okazał się chlubą swej profesji.
— Często się zdarza, że zwłoki wydają po śmierci odgłosy — tłumaczył dzielnie. — Mogą przestraszyć krewnych i… Teppic usiadł gwałtownie.
— Zdarza się również, że skurcze mięśni sztywniejącego ciała w pewnych okolicznościach… — zaczął doktor, ale stracił do tego serce.
Nagle przyszedł mu do głowy inny pomysł.
— To rzadkie i tajemnicze schorzenie — oznajmił. — Ostatnio często spotykane. Wywołane przez… przez… przez coś tak małego, że w żaden sposób nie da się wykryć — dokończył z pełnym satysfakcji uśmiechem. Świetne wytłumaczenie, sam musiał to przyznać. Trzeba je zapamiętać.
— Bardzo dziękujemy. — Chidder otworzył drzwi i pchnął go za próg. — Następnym razem, kiedy będziemy się czuli naprawdę doskonale, na pewno pana wezwiemy.
— To prawdopodobnie wyraz — mówił doktor, łagodnie lecz stanowczo wypychany za próg. — Złapał wyraża, mnóstwo ich teraz… Drzwi zamknęły się z trzaskiem. Teppic zsunął nogi z łóżka i chwycił się za głowę.