— Muszę wracać do domu — powtórzył.
— Dlaczego? — spytał Arthur.
— Nie wiem. Królestwo mnie potrzebuje.
— O ile pamiętam, nie tęskniłeś za nim… — zaczął Arthur. Teppic Zamachał rękami.
— Proszę — powiedział. — Nie chcę, żeby ktoś mi podawał rozsądne argumenty. Nie chcę, żebyście mi tłumaczyli, że powinienem odpocząć. To bez znaczenia. Wrócę do kraju jak najszybciej. Nie „muszę wrócić”, rozumiecie. Wrócę. A ty możesz mi pomóc, Chiddy.
— Jak?
— Twój ojciec ma niezwykle szybki statek, który wykorzystuje do przemytu — odparł spokojnie Teppic. — Wypożyczy mi go w zamian za przychylne rozważenie przyszłych umów IIandlowych. Jeśli odpłyniemy w ciągu godziny, dotrę na miejsce na czas.
— Mój ojciec jest uczciwym kupcem!
— Wręcz przeciwnie. Siedemdziesiąt procent jego zeszłorocznych przychodów pochodziło z nieopodatkowanego IIandlu następującymi towarami… — Teppic wbił wzrok w pustkę. — Z nielegalnego przewozu gullan i leucharów, dziewięć procent. Z przemytu nie-opodatkowanych…
— No dobrze, w trzydziestu procentach uczciwym — zgodził się Chidder. — To o wiele bardziej niż większość. Lepiej mi powiedz, skąd o tym wiesz. I to szybko.
— Ja… nie mam pojęcia. Kiedy… spałem, zdawało mi się, że wiem wszystko. Wszystko o wszystkim. Myślę, że mój ojciec nie żyje.
— Och — westchnął Chidder. — Niech to… Strasznie mi przykro.
— Nie, to nie tak. On właśnie tego pragnął. Mam wrażenie, że na to czekał. W naszej rodzinie śmierć jest chwilą, w której zaczynamy, no wiesz, cieszyć się życiem. Przypuszczam, że on się cieszy.
Tymczasem faraon siedział na rezerwowym bloku kamienia w ceremonialnej komnacie przygotowań i patrzył, jak jego miękkie części są delikatnie wyjmowane z ciała i wkładane do specjalnych naczyń zwanych kanopami.
Tę scenę nieczęsto oglądają ludzie — a w każdym razie ludzie osobiście zainteresowani.
Faraon trochę się zirytował. Co prawda oficjalnie nie zamieszkiwał już swego ciała, jednak wciąż był z nim połączony rodzajem okultystycznych więzów. Trudno mu zatem było patrzeć spokojnie na dwóch rzemieślników z rękami po łokcie w jego wnętrznościach. Ich żarty też go nie śmieszyły.
Zwłaszcza że był, co oczywiste, ich celem.
— Spójrzcie, mistrzu Dilu — zawołał Gern, pulchny, rumiany młody człowiek i, jak król się zorientował, nowy uczeń. — Patrzcie… tutaj… zaraz, zaraz… jest: wasze imię w podrobach… Miał was na wątrobie, rozumiecie?
— Włóż ją do kanopy, chłopcze — odparł znużony Dii. — A skoro już o tym mowa, to nie przepadam za dowcipami Gufla Giwa.
— Przepraszam, mistrzu.
— Przy okazji, podaj IIak płucny numer trzy, masz go pod ręką.
— Już podaję, mistrzu.
— I nie szturchaj mnie. To delikatna część.
— Pewno.
Król zajrzał Dilowi przez ramię.
Gern tymczasem działał po swojej stronie. Nagle gwizdnął przeciągle.
— Patrzcie, jaki to ma kolor! — zawołał. — Kto by pomyślał… Czy oni coś jedzą, i to dlatego? Dii westchnął.
— Odłóż to do dzbana, Gern.
— Już się robi, mistrzu. Mistrzu?
— Słucham, chłopcze.
— Który kawałek ma w sobie boga?
Dii zerknął w głąb królewskiego nozdrza. Starał się skoncentrować.
— Takie rzeczy załatwia się, zanim tu się trafi — tłumaczył cierpliwie.
— Zastanawiałem się, bo nie ma dla niego naczynia.
— Nie. Niemożliwe. To musiałoby być bardzo dziwne naczynie, Gern.
Gern był nieco rozczarowany.
— Aha… To znaczy, że jest całkiem zwyczajny?
— W ściśle organicznym sensie — odparł Dii stłumionym głosem.
— Nasza mama mówi, że był całkiem dobrym królem — oznajmił Gern. — Jak myślicie?
Dii znieruchomiał z kanopą w dłoni. Po raz pierwszy zastanowił się nad odpowiedzią.
— Nie myślę o tym, dopóki ich tu nie przyniosą — przyznał po chwili. — Przypuszczam, że był lepszy niż większość. Ładna para płuc, czyste nerki, piękne, duże zatoki, a to u królów cenię najbardziej. — Dii zerknął na stół i wydał wyrok profesjonalisty. — Sama przyjemność przy nim pracować.
— Nasza mama mówi, że miał serce na właściwym miejscu — dodał Gern.
Król, siedzący ponuro w kącie, smętnie pokiwał głową. Owszem, pomyślał. Słój trzeci, górna półka.
Dii wytarł szmatą ręce i westchnął. Prawie trzydzieści pięć lat w pogrzebowym interesie dało mu pewną rękę, filozoficzne podejście i silne zainteresowanie wegetarianizmem, a także zmysł słuchu czulszy niż u zwykłych ludzi. Teraz był niemal pewien, że tuż za jego uchem ktoś także westchnął.
Król powlókł się ponuro na drugi koniec komnaty i spojrzał w głąb mętnej cieczy w kadzi przygotowawczej.
Zabawne… Kiedy żył, wszystko to wydawało mu się rozsądne, wręcz oczywiste. Teraz, po śmierci, widział w całej ceremonii zwykłe marnowanie energii.
Poza tym zaczynał się denerwować. Patrzył, jak Dii i jego uczeń sprzątają warsztat, spalają jakieś ceremonialne żywice, unoszą go… je… w górę, z szacunkiem niosą przez komnatę i delikatnie wsuwają w oleisty odmęt konserwantu.
Teppicymon XXVII spoglądał przez zamgloną głębię na własne ciało leżące na dnie jak ostatni marynowany korniszon w słoiku.
Obejrzał się na ułożone w kącie worki. Były pełne siana. Nikt nie musiał mu tłumaczyć, do czego miało posłużyć.
Łódź nie sunęła. Przewijała się przez wodę, tańcząc po falach na czubkach dwunastu wioseł, mknąc jak plama ropy, szybując jak ptak. Była matowoczarna i miała kształt rekina.
Nie było dobosza, który by wybijał rytm. Łódź nie potrzebowała dodatkowego obciążenia. Poza tym dobosz chciałby pewnie zabierać kompletne wyposażenie, razem z batem.
Teppic siedział między rzędami milczących wioślarzy, w wąskim zagłębieniu służącym za ładownię. Lepiej nie zgadywać, na jaki towar. Łódź sprawiała wrażenie przeznaczonej do przewożenia niewielkich ilości czegoś, za to bardzo prędko i tak, żeby nikt tego nie zauważył. Wątpił, czy Gildia Przemytników wie o jej istnieniu. Nie spodziewał się, że IIandel jest tak interesującym zajęciem.
Trafili do delty z podejrzaną łatwością. Ile razy, zastanowił się Teppic, ten bezgłośny cień przemykał w górę Djelu? Wśród aromatów tajemniczego poprzedniego ładunku wyczuwał zapachy domu. Krokodyle łajno. Pyłek trzcin. Kwiaty lilii wodnych. Brak kanalizacji. Ostry odór lwów i cuchnący hipopotamów.
Pierwszy wioślarz stuknął go lekko w ramię, każąc wstać. Przytrzymał Teppica, gdy ten zstąpił przez burtę w płytką wodę. Zanim chłopiec dobrnął do brzegu, łódź zawróciła i teraz była tylko cieniem cienia, ledwie widocznym po stronie ujścia.
Jako że był z natury ciekawy, Teppic zastanowił się, gdzie łódź się ukryje za dnia. Wyglądała, jakby zaprojektowano ją do podróży wyłącznie pod osłoną ciemności. Uznał, że prawdopodobnie przyczai się gdzieś w wysokich trzcinach na płyciznach delty.
A że był teraz królem, zanotował w pamięci, żeby polecić regularne patrolowanie tych trzcin. Król powinien wiedzieć, co się dzieje w państwie.
Zatrzymał się, po kostki w mętnej wodzie. Kiedyś już wiedział wszystko.