Выбрать главу

— Muszę wracać do domu — powtórzył.

— Dlaczego? — spytał Arthur.

— Nie wiem. Królestwo mnie potrzebuje.

— O ile pamiętam, nie tęskniłeś za nim… — zaczął Arthur. Teppic Zamachał rękami.

— Proszę — powiedział. — Nie chcę, żeby ktoś mi podawał rozsądne argumenty. Nie chcę, żebyście mi tłumaczyli, że powinienem odpocząć. To bez znaczenia. Wrócę do kraju jak najszybciej. Nie „muszę wrócić”, rozumiecie. Wrócę. A ty możesz mi pomóc, Chiddy.

— Jak?

— Twój ojciec ma niezwykle szybki statek, który wykorzystuje do przemytu — odparł spokojnie Teppic. — Wypożyczy mi go w zamian za przychylne rozważenie przyszłych umów IIandlowych. Jeśli odpłyniemy w ciągu godziny, dotrę na miejsce na czas.

— Mój ojciec jest uczciwym kupcem!

— Wręcz przeciwnie. Siedemdziesiąt procent jego zeszłorocznych przychodów pochodziło z nieopodatkowanego IIandlu następującymi towarami… — Teppic wbił wzrok w pustkę. — Z nielegalnego przewozu gullan i leucharów, dziewięć procent. Z przemytu nie-opodatkowanych…

— No dobrze, w trzydziestu procentach uczciwym — zgodził się Chidder. — To o wiele bardziej niż większość. Lepiej mi powiedz, skąd o tym wiesz. I to szybko.

— Ja… nie mam pojęcia. Kiedy… spałem, zdawało mi się, że wiem wszystko. Wszystko o wszystkim. Myślę, że mój ojciec nie żyje.

— Och — westchnął Chidder. — Niech to… Strasznie mi przykro.

— Nie, to nie tak. On właśnie tego pragnął. Mam wrażenie, że na to czekał. W naszej rodzinie śmierć jest chwilą, w której zaczynamy, no wiesz, cieszyć się życiem. Przypuszczam, że on się cieszy.

* * *

Tymczasem faraon siedział na rezerwowym bloku kamienia w ceremonialnej komnacie przygotowań i patrzył, jak jego miękkie części są delikatnie wyjmowane z ciała i wkładane do specjalnych naczyń zwanych kanopami.

Tę scenę nieczęsto oglądają ludzie — a w każdym razie ludzie osobiście zainteresowani.

Faraon trochę się zirytował. Co prawda oficjalnie nie zamieszkiwał już swego ciała, jednak wciąż był z nim połączony rodzajem okultystycznych więzów. Trudno mu zatem było patrzeć spokojnie na dwóch rzemieślników z rękami po łokcie w jego wnętrznościach. Ich żarty też go nie śmieszyły.

Zwłaszcza że był, co oczywiste, ich celem.

— Spójrzcie, mistrzu Dilu — zawołał Gern, pulchny, rumiany młody człowiek i, jak król się zorientował, nowy uczeń. — Patrzcie… tutaj… zaraz, zaraz… jest: wasze imię w podrobach… Miał was na wątrobie, rozumiecie?

— Włóż ją do kanopy, chłopcze — odparł znużony Dii. — A skoro już o tym mowa, to nie przepadam za dowcipami Gufla Giwa.

— Przepraszam, mistrzu.

— Przy okazji, podaj IIak płucny numer trzy, masz go pod ręką.

— Już podaję, mistrzu.

— I nie szturchaj mnie. To delikatna część.

— Pewno.

Król zajrzał Dilowi przez ramię.

Gern tymczasem działał po swojej stronie. Nagle gwizdnął przeciągle.

— Patrzcie, jaki to ma kolor! — zawołał. — Kto by pomyślał… Czy oni coś jedzą, i to dlatego? Dii westchnął.

— Odłóż to do dzbana, Gern.

— Już się robi, mistrzu. Mistrzu?

— Słucham, chłopcze.

— Który kawałek ma w sobie boga?

Dii zerknął w głąb królewskiego nozdrza. Starał się skoncentrować.

— Takie rzeczy załatwia się, zanim tu się trafi — tłumaczył cierpliwie.

— Zastanawiałem się, bo nie ma dla niego naczynia.

— Nie. Niemożliwe. To musiałoby być bardzo dziwne naczynie, Gern.

Gern był nieco rozczarowany.

— Aha… To znaczy, że jest całkiem zwyczajny?

— W ściśle organicznym sensie — odparł Dii stłumionym głosem.

— Nasza mama mówi, że był całkiem dobrym królem — oznajmił Gern. — Jak myślicie?

Dii znieruchomiał z kanopą w dłoni. Po raz pierwszy zastanowił się nad odpowiedzią.

— Nie myślę o tym, dopóki ich tu nie przyniosą — przyznał po chwili. — Przypuszczam, że był lepszy niż większość. Ładna para płuc, czyste nerki, piękne, duże zatoki, a to u królów cenię najbardziej. — Dii zerknął na stół i wydał wyrok profesjonalisty. — Sama przyjemność przy nim pracować.

— Nasza mama mówi, że miał serce na właściwym miejscu — dodał Gern.

Król, siedzący ponuro w kącie, smętnie pokiwał głową. Owszem, pomyślał. Słój trzeci, górna półka.

Dii wytarł szmatą ręce i westchnął. Prawie trzydzieści pięć lat w pogrzebowym interesie dało mu pewną rękę, filozoficzne podejście i silne zainteresowanie wegetarianizmem, a także zmysł słuchu czulszy niż u zwykłych ludzi. Teraz był niemal pewien, że tuż za jego uchem ktoś także westchnął.

Król powlókł się ponuro na drugi koniec komnaty i spojrzał w głąb mętnej cieczy w kadzi przygotowawczej.

Zabawne… Kiedy żył, wszystko to wydawało mu się rozsądne, wręcz oczywiste. Teraz, po śmierci, widział w całej ceremonii zwykłe marnowanie energii.

Poza tym zaczynał się denerwować. Patrzył, jak Dii i jego uczeń sprzątają warsztat, spalają jakieś ceremonialne żywice, unoszą go… je… w górę, z szacunkiem niosą przez komnatę i delikatnie wsuwają w oleisty odmęt konserwantu.

Teppicymon XXVII spoglądał przez zamgloną głębię na własne ciało leżące na dnie jak ostatni marynowany korniszon w słoiku.

Obejrzał się na ułożone w kącie worki. Były pełne siana. Nikt nie musiał mu tłumaczyć, do czego miało posłużyć.

* * *

Łódź nie sunęła. Przewijała się przez wodę, tańcząc po falach na czubkach dwunastu wioseł, mknąc jak plama ropy, szybując jak ptak. Była matowoczarna i miała kształt rekina.

Nie było dobosza, który by wybijał rytm. Łódź nie potrzebowała dodatkowego obciążenia. Poza tym dobosz chciałby pewnie zabierać kompletne wyposażenie, razem z batem.

Teppic siedział między rzędami milczących wioślarzy, w wąskim zagłębieniu służącym za ładownię. Lepiej nie zgadywać, na jaki towar. Łódź sprawiała wrażenie przeznaczonej do przewożenia niewielkich ilości czegoś, za to bardzo prędko i tak, żeby nikt tego nie zauważył. Wątpił, czy Gildia Przemytników wie o jej istnieniu. Nie spodziewał się, że IIandel jest tak interesującym zajęciem.

Trafili do delty z podejrzaną łatwością. Ile razy, zastanowił się Teppic, ten bezgłośny cień przemykał w górę Djelu? Wśród aromatów tajemniczego poprzedniego ładunku wyczuwał zapachy domu. Krokodyle łajno. Pyłek trzcin. Kwiaty lilii wodnych. Brak kanalizacji. Ostry odór lwów i cuchnący hipopotamów.

Pierwszy wioślarz stuknął go lekko w ramię, każąc wstać. Przytrzymał Teppica, gdy ten zstąpił przez burtę w płytką wodę. Zanim chłopiec dobrnął do brzegu, łódź zawróciła i teraz była tylko cieniem cienia, ledwie widocznym po stronie ujścia.

Jako że był z natury ciekawy, Teppic zastanowił się, gdzie łódź się ukryje za dnia. Wyglądała, jakby zaprojektowano ją do podróży wyłącznie pod osłoną ciemności. Uznał, że prawdopodobnie przyczai się gdzieś w wysokich trzcinach na płyciznach delty.

A że był teraz królem, zanotował w pamięci, żeby polecić regularne patrolowanie tych trzcin. Król powinien wiedzieć, co się dzieje w państwie.

Zatrzymał się, po kostki w mętnej wodzie. Kiedyś już wiedział wszystko.