Выбрать главу

Dios przewrócił oczami. Niejednokrotnie doradzał zmarłemu królowi w kwestii edukacji syna, ale ten był uparty, uparty… Teraz trzeba będzie załatwiać to na bieżąco. Bogowie wystawiają go na próbę, uznał. Wykształcenie monarchy wymaga dziesięcioleci, a on musi tego dokonać w ciągu tygodni.

— Tak, sire — zgodził się z niezwykłą cierpliwością. — Oczywiście. Jest także twoim wujem, twoją kuzynką i twoim ojcem.

— Chwileczkę! Mój ojciec… Kapłan uspokajająco uniósł dłoń.

— Techniczny szczegół — wyjaśnił. — Twoja praprababka ogłosiła kiedyś, że jest królem. Decyzja polityczna, ale edykt nigdy nie został odwołany.

— Ale przecież była kobietą.

Dios był zaszokowany.

— Ależ nie, sire. Jest mężczyzną. Sama tak zarządziła.

— Posłuchaj, przecież czyjaś ciotka…

— Rzeczywiście, sire. Całkowicie się zgadzam.

— No cóż… Dziękuję — mruknął Teppic.

— To wielka szkoda, że nie mamy sióstr.

— Sióstr!

— Nie należy rozcieńczać boskiej krwi, sire. Słońcu mogłoby się to nie spodobać. A to, sire, Łopatka Higieny. Gdzie chciałbyś ją umieścić?

* * *

Król Teppicymon XXVII przyglądał się, jak wypychają go słomą. Dobrze, że ostatnio w ogóle nie bywał głodny; już chyba nigdy nie zjadłby kurczaka. — Piękny ścieg, mistrzu.

— Nie ruszaj palcem, Gern.

— Moja mama tak szyje. Ma fartuch z takim ściegiem — mówił dalej Gern.

— Nie ruszaj, mówię.

— Cały IIaftowany w kury i kaczki — dokończył Gern.

Dii skoncentrował się na pracy. Owszem, musiał przyznać, że dobrze ją wykonywał. Gildia Balsamistów i Rzemiosł Pokrewnych przyznała mu liczne medale.

— Na pewno jesteście dumni — powiedział Gern.

— Co?

— Nasza mama twierdzi, że po całym tym wypychaniu i szyciu król żyje dalej, mniej więcej. W takim jakby podziemnym świecie. Z waszymi szwami.

A także z paroma workami słomy i dwoma wiadrami smoły, pomyślał król ze smutkiem. I z opakowaniem drugiego śniadania Gerna, chociaż nie miał pretensji do chłopaka, który zwyczajnie zapomniał, gdzie je odłożył. Cała wieczność z opakowaniem czyjegoś drugiego śniadania zamiast organów wewnętrznych… Została tam również połówka kiełbaski.

Zdążył się przywiązać do Dila, a nawet do Gerna. Był też chyba nadal związany z ciałem — w każdym razie czuł się niepewnie, jeśli oddalił się od niego więcej niż sto, dwieście sążni. Oczywiście przez ostatnie kilka dni dobrze poznał mistrza i ucznia.

Właściwie to zabawne. Przez cale życie rozmawiał tylko z paroma kapłanami i jeszcze kilkoma osobami. Teoretycznie wiedział, że wokół mieszkają inni ludzie — służba, ogrodnicy i tak dalej, ale w jego życiu istnieli jako niewyraźne plamy. On sam był na szczycie, potem jego rodzina, niżej kapłani i arystokracja, a dalej już tylko plamy. Piękne plamy, oczywiście, jedne z najwspanialszych na świecie, żaden król nie pragnąłby bardziej lojalnych plam. Ale jednak plamy.

Za to teraz całkowicie pochłonęły go szczegóły codziennego życia Dila, jego skromne nadzieje na awans w gildii, a także niekończąca się opowieść o niezręcznych zalotach Gema do Glwendy, córki mieszkającego w pobliżu hodowcy czosnku. Z fascynacją i zdumieniem słuchał o świecie tak pełnym subtelnych rozróżnień stopni i pozycji jak ten, który niedawno opuścił. Przerażała go myśl, że może nigdy się nie dowie, czy Gern przekonał niechętnego ojca i zdobył ukochaną, albo czy dzięki pracy — pracy nad nim — Dii uzyska rangę Wielkiego Granda Dziewięćdziesięciostopniowej Zmienności Loży Natrońskiej w Gildii Balsamistów i Rzemiosł Pokrewnych.

Miał wrażenie, że śmierć jest jakimś niezwykłym urządzeniem optycznym, które nawet kroplę wody zmienia w siedlisko złożonego życia.

Odczuwał przemożną chęć, by wyjaśnić Dilowi elementarne kwestie polityki albo przekonać Gerna do zalet mycia i poważnego wyglądu. Wiele razy próbował. Wyczuwali go bez wątpienia. Ale sądzili, że to przeciągi.

Teraz Dii pochylił się nad długim blatem z bandażami. Potem wrócił z wielkim kłębem, który przyłożył w zadumie do tego, o czym nawet król przyzwyczaił się myśleć jako o swoich zwłokach.

— Myślę, że płótno — doszedł w końcu do wniosku. — Pasuje mu ten kolor.

Gern przechylił głowę.

— Nieźle wyglądałby w jucie — ocenił. — A może perkal?

— Nie perkal. Stanowczo nie perkal. Zbyt szerokie jak na niego.

— Mógłby się dopasować. Naciągnąć…

— Naciągnąć? — parsknął Dii. — Już ty mi nie mów o perkalu i naciąganiu. A jeśli za tysiąc lat ktoś zechce okraść jego grobowiec, a on będzie w perkalu? Co wtedy? Przejdzie do polowy korytarza, może i zadusi któregoś, to prawda, ale zaraz wszystko się porozwija. Od razu się przetrze na łokciach. Nie przeżyłbym tego.

— Przecież będziecie już martwi, mistrzu!

— Martwy? A co to ma do rzeczy? — Dii przebierał w próbkach. — Nie, jednak juta. Juta może się rozciągnąć w miarę potrzeby. I jest szorstka. Będzie mógł szybciej sunąć przez korytarze, gdyby miał na to ochotę.

Król westchnął. Osobiście wolałby coś lekkiego, z tafty.

— I zamknij drzwi — dodał Dii. — Stale te przeciągi…

* * *

— A teraz — oznajmił najwyższy kapłan — pora, byśmy odwiedzili naszego zmarłego ojca. — Pozwolił sobie na dyskretny uśmiech. — Jestem pewien, że nie może się doczekać. Teppic zastanowił się. On sam nie spieszył się do tego, ale może przynajmniej przestaną mówić o jego małżeństwie z krewnymi. Wyciągnął rękę w królewskim — miał nadzieję — geście i pogłaskał jednego z pałacowych kotów. Nie było to rozsądne posunięcie. Zwierzak powąchał jego rękę, zrobił zeza z wysiłku umysłowego i ugryzł Teppica w palec.

— Koty są święte — przypomniał Dios, zaszokowany słowami, jakich użył Teppic.

— Długonogie koty o srebrzystym futrze i zachowaniu pełnym godności, owszem. — Teppic roztarł bolący palec. — Ale o takich nie słyszałem. Jestem pewien, że święte koty nie zostawiają pod łóżkiem martwych ibisów. Myślę także, Diosie, że święte koty żyjące pośród nieskończonych piasków nie wracają do komnat, żeby to zrobić w królewskie sandały.

— Wszystkie koty są kotami — orzekł filozoficznie Dios. — A teraz, gdybyśmy zechcieli pójść…

Wskazał odległy łuk przejścia.

Teppic ruszył za nim powoli. Zdawało mu się, że wrócił do domu całe wieki temu, ale wciąż nie czuł się najlepiej. Powietrze było za suche. Ubranie go drażniło. Stale panował upał. Nawet budynki wydawały się nie takie jak trzeba. Na przykład kolumny. W do… w gildii kolumny były żłobione, pełne gracji, z kiściami kamiennych winogron i różnych takich u szczytu. Tutaj kolumny to masywne, gruszkowate bryły, którym cały kamień spłynął do dołu.

Pół tuzina służących podążało za nim, dźwigając różnorakie elementy regaliów.

Starał się naśladować chód Diosa i odkrył, że przypomina sobie odpowiednie ruchy. Trzeba odwrócić tors o tak, potem skręcić głowę tak, wyciągnąć ręce pod kątem czterdziestu pięciu stopni do ciała, dłońmi w dół, i wreszcie spróbować się ruszyć.

Laska najwyższego kapłana, uderzała o posadzkę, budząc echa. Ślepiec mógłby przejść boso po pałacu, wyczuwając stopami zagłębienia, jakie wyryła przez lata.

— Obawiam się, że nasz ojciec zmienił się, odkąd ostatni raz go widzieliśmy — odezwał się konwersacyjnym tonem Dios, kiedy przesuwali się pod freskiem przedstawiającym Królową KIIaphut przyjmującą hołd od Królestw Świata.