— Wolno odejść — rzekł Dios. — Spodziewamy się, że natychmiast rozpoczniesz prace.
— Bez zwłoki, zapewniam. — Ptaclusp skłonił się. — Ehem. — Zdawał się walczyć z poważnym problemem filozoficznym.
— Słucham? — rzucił chłodno Dios.
— Chodzi o eee. Jest jeszcze sprawa eee. Co nie oznacza eee. Oczywiście, najstarszy klient, cenny zleceniodawca, ale prawdą jest, że eee. W żadnym razie nie podaję w wątpliwość zdolności kredytowej eee. Nie chciałbym żadną miarą sugerować, że eee.
Dios rzucił mu spojrzenie, które nawet sfinksa zmusiłoby do zamknięcia oczu, po czym odwrócił głowę.
— Chcesz coś powiedzieć? — zapytał. — Czas jego wysokości jest mocno ograniczony.
Ptaclusp nerwowo poruszał szczęką, ale wynik był z góry wiadomy. Nawet bogowie pokornie spuszczali głowy, stojąc twarzą w twarz z Diosem. A rzeźbione węże z jego laski też zdawały się mu przyglądać.
— Eee. Nie, nic. Przepraszam. Po prostu głośno myślałem. Oddalę się teraz, dobrze? Czeka mnie wiele pracy. Ehem. Pokłonił się. Był już w połowie drogi do łukowego wyjścia, gdy Dios dodał:
— Zakończenie prac za trzy miesiące. Na Porę Wylewu[11].
— Co?!
— Mówisz do tysiąc trzysta dziewięćdziesiątego ósmego monarchy — przypomniał lodowato Dios. Ptaclusp przełknął ślinę.
— Przepraszam — szepnął. — Chciałem powiedzieć: Co?! O wielki władco. Przecież sam transport bloków zajmie eee.
Wargi mu zadrżały; próbował w myślach różnych uwag i w wyobraźni rzucał je w twarz Diosowi.
— Nie od razu Tsort zbudowano — wymamrotał.
— Nie przypominamy sobie, żebyśmy składali zamówienie na tę pracę — odparł kapłan. Rzucił Ptacluspowi uśmiech. W pewnym sensie było to gorsze niż wszystko inne. — Oczywiście, zapłacimy dodatkowo.
— Przecież nigdy nie pła… — zaczął Ptaclusp i zgarbił się.
— Kary za niedotrzymanie terminu będą naturalnie straszliwe. Zwykłe zastrzeżenie.
Ptaclusp nie miał odwagi protestować.
— Oczywiście — zgodził się, całkowicie pokonany. — To zaszczyt. Czy wasze eminencje zechcą mi wybaczyć? Zostało jeszcze kilka godzin dziennego światła.
Teppic kiwnął głową.
— Dzięki — powiedział na pożegnanie architekt. — Niech wasze lędźwie wydadzą owoc. Za pańskim przeproszeniem, lordzie Diosie. Usłyszeli, jak zbiega po stopniach.
— Będzie wspaniała. Za wielka, ale wspaniała — przyznał Dios. Spojrzał między kolumnami na panoramę nekropolii z drugiej strony Djelu.
— Wspaniała — powtórzył.
Skrzywił się, czując ukłucie bólu w nodze. Ach, dziś wieczorem musi znowu przepłynąć przez rzekę. Nierozsądnie postąpił, o tyle dni odkładając tę wyprawę. Ale byłoby rzeczą nie do pomyślenia, gdyby nie był obecny, by właściwie służyć królestwu…
— Coś się stało, Dios? — zaniepokoił się Teppic.
— Sire?
— Mam wrażenie, że trochę zbladłeś.
Wyraz paniki przemknął po twarzy Diosa. Kapłan wyprostował się.
— Zapewniam cię, sire, że cieszę się najlepszym zdrowiem. Najlepszym zdrowiem, sire.
— Nie wydaje ci się, że trochę przesadzasz? Tym razem zgroza była wyraźnie widoczna.
— Z czym przesadzam, sire?
— Zawsze się krzątasz, Dios. Pierwszy wstajesz, ostatni się kładziesz. Powinieneś trochę zwolnić.
— Istnieję tylko po to, by służyć, sire — odparł stanowczo Dios. — Tylko po to, by służyć.
Teppic stanął przy nim na tarasie. W blasku zachodzącego słońca lśniło stworzone rękami ludzi górskie pasmo. Widzieli tylko masyw centralny — piramidy ciągnęły się od delty aż po drugą kataraktę, gdzie Djel znikał w prawdziwych górach. I zajmowały najlepsze ziemie, tuż nad rzeką. Nawet rolnicy uznaliby za bluźnierstwo sugestię, że może być inaczej.
Niektóre piramidy były małe, zbudowane z grubo ociosanych bloków, i wyglądały na starsze od gór, odgradzających dolinę od pustyni. W końcu góry zawsze tam były. Takie określenia jak „młode” czy „stare” nie odnosiły się do nich. Ale te pierwsze piramidy zostały wzniesione przez istoty ludzkie, niewielkie worki myślącej wody, przez krótki czas podtrzymywane kruchymi strukturami wapnia. To istoty ludzkie pocięły skały na bloki, by złożyć je znowu w innym kształcie. Piramidy były stare.
Przez tysiąclecia zmieniały się mody. Późniejsze piramidy były gładkie i ostre, albo spłaszczone i wyłożone miką. Nawet te najbardziej strome, myślał Teppic, w skali trudności wspinaczki miały najwyżej 1,0. Za to niektóre stele i świątynie, skupione wokół podstaw piramid niby holowniki wśród pancerników wieczności, warte były uwagi.
Pancerniki wieczności, myślał, żeglujące dumnie przez mgły czasu. I każdy pasażer podróżuje pierwszą klasą…
Błysnęło kilka zbyt wczesnych gwiazd. Teppic spojrzał na nie. Może, pomyślał, gdzieś tam, wysoko, żyją inne istoty. Jeśli to prawda, że istnieją miliardy wszechświatów ustawionych jeden obok drugiego, o grubość myśli od siebie, to gdzieś muszą żyć ludzie.
Ale kimkolwiek są, jakkolwiek mężnie by się starali, jakkolwiek wspaniały byłby ich wysiłek, z pewnością nie zdołają osiągnąć głupoty tak niebotycznej jak my. My nad tym pracujemy. U zarania dano nam iskrę, ale przez setki tysięcy lat zmieniliśmy ją w płomień.
Zwrócił się do Diosa, czując, że powinien choć w części naprawić krzywdy.
— Czuje się promieniującą z nich starość, prawda? — zapytał uprzejmie.
— Słucham, sire?
— Piramidy, Dios. Są takie stare.
Dios zerknął obojętnie za rzekę.
— Doprawdy? — zdziwił się. — Tak, myślę, że tak.
— Będziesz miał swoją?
— Piramidę? Sire, już ją mam. Jeden z twoich przodków zechciał zadbać o mnie w tym względzie.
— To z pewnością wielki zaszczyt — uznał Teppic. Dios z godnością skinął głową. Kajuty na okrętach wieczności były zwykle zarezerwowane dla królów.
— Jest, oczywiście, bardzo mała. Bardzo prosta. Ale wystarczy na moje skromne potrzeby.
— Naprawdę? — Teppic ziewnął. — To miło. A teraz, jeśli nie masz nic przeciw temu, chyba się położę. To był długi dzień.
Dios skłonił się, jakby w pasie był umocowany na zawiasach. Teppic zauważył, że Dios ma co najmniej pięćdziesiąt perfekcyjnie dopracowanych sposobów składania pokłonu. Ten wyglądał na numer 3, Jestem Twym Uniżonym Sługą.
— A także udany dzień, jeśli wolno mi dodać, sire. Przez chwilę Teppic na próżno szukał właściwych słów.
— Tak myślisz? — zapytał w końcu.
— Efekt chmur o świcie był niezwykle efektowny.
— Naprawdę? Och. Czy muszę też robić coś w sprawie zachodu?
— Wasza wysokość zechciał zażartować — stwierdził Dios. — Zachód słońca następuje sam z siebie, sire. IIa, IIa.
— IIAha — powtórzył Teppic. Dios splótł palce.
— Cała sztuka to wschód — wyjaśnił.
Zmurszałe pergaminy z Yeshch twierdziły, że wielka pomarańcza słońca jest co wieczór zjadana przez Co, boginię nieba, która pozostawia jedną pestkę, by następnego ranka wyrosło z niej świeże słońce. I Dios wiedział, że tak jest w istocie.
„Księga Pozostawania w Otchłani” informowała, że słońce to Oko boga Yoko, wędrującego codziennie po niebie w nieskończonym poszukiwaniu Swych paznokci u nóg[12]. I Dios wiedział, że tak jest w istocie.
Tajemne rytuały Dymiącego Zwierciadła dowodziły, że słońce jest okrągłą dziurą w wirującej błękitnej bańce mydlanej bogini Nesh, otwierającą się na ognisty, rzeczywisty świat zewnętrzny, gwiazdy natomiast to małe otworki, przez które wpada deszcz. I Dios wiedział, że tak jest w istocie.
11
Jak wiele kultur nadrzecznych, Djelibeybi nie przejmowało się takimi trywialnymi drobiazgami jak lato, wiosna czy zima. Kalendarz królestwa opierał się wyłącznie na potężnym pulsie Djelu. Stąd trzy pory roku: Pora Zbiorów, Pora Wylewu i Pora Siewu. Jest to podział logiczny, łatwy do zapamiętania i praktyczny, przyjmowany z niechęcią jedynie przez kwartety wokalne[31].
12
Dosl. „Dhar-ret-kar-mon”, czyli „ścinki stopy”. Niektórzy uczeni uważają, że chodzi raczej o „Dar-rhet-kare-mun”, dosl. „dmuchawa do zdzierania farby”.