Выбрать главу

— I na tej — zauważył król. — I na podłodze. Ktoś tu coś liczył. Każde dziesięć jest przekreślone, widzicie? Ktoś liczył jakieś rzeczy. Mnóstwo rzeczy.

Cofnął się.

— Jakie rzeczy? — Dii zajrzał mu przez ramię.

— Bardzo dziwne — wymruczał król i pochylił się. — Ledwie można odczytać inskrypcje pod spodem.

— Umiecie to przeczytać, panie królu? — zapytał Gern, okazując, zdaniem Dila, całkiem zbędny entuzjazm.

— Nie. To któryś ze starożytnych dialektów. Nie poznaję ani jednego błogosławionego hieroglifu. I chyba nie ma dziś wśród żywych nikogo, kto potrafiłby je odczytać.

— Ta straszne — stwierdził Gern.

— Rzeczywiście — westchnął król. Milczeli ponuro.

— Ale może spytalibyśmy kogoś z umarłych? — zaproponował Gern.

— Ee… Gern… — wykrztusił Dii i cofnął się o krok.

Król klepnął ucznia w plecy, aż ten zatoczył się do przodu.

— Znakomity pomysł! — zawołał. — Przyprowadzimy tu któregoś w najdawniejszych przodków. Tylko… — Zmartwił się. — To na nic. Nikt ich przecież nie zrozumie.

— Gern! — Dii coraz szerzej otwierał oczy.

— Nie, królu, to żaden problem. — Gern cieszył się nowo odkrytą wolnością myśli. — Z prostego powodu: przecież każdy kogoś rozumie i wystarczy ich poustawiać po kolei.

— Sprytny chłopak! Sprytny chłopak!

— Gern!

Obaj spojrzeli na Dila ze zdumieniem.

— Dobrze się czujecie, mistrzu? — spytał uczeń. — Bardzoście zbledli.

— Po… — jąkał się Dii, zesztywniały z przerażenia.

— Co, mistrzu?

— Po… Popatrz na po…

— Chyba powinien się położyć — uznał król. — Znam takich jak on. Artystyczne typy. Bardzo nerwowi. Dii nabrał tchu.

— Popatrz na tę piekielną pochodnię, Gern! — krzyknął. Spojrzeli.

Bez Hałasu, zmieniając czarny popiół w suchą trzcinę, pochodnia płonęła wstecz.

* * *

Stare Państwo rozciągało się przed Teppikiem i było całkiem nierealne.

Spojrzał na Ty Drania, który zanurzył pysk w strumyku i wydawał dźwięk jak ostatnia kropla w kartoniku soku[27]. Ty Draniu wyglądał całkiem realnie. W takim wyglądzie wielbłądy nie mają sobie równych. Ale pejzaż wydawał się mglisty i niepewny, jakby nie do końca się zdecydował, czy ma tu być, czy nie.

Z wyjątkiem Wielkiej Piramidy. Przysiadła niedaleko, realna jak szpilka przykłuwająca motyla do gabloty. Udawało jej się wyglądać niezwykle wręcz materialnie, jakby wysysała materialność z otoczenia.

Wreszcie tu trafił. Czymkolwiek to było.

Jak można zabić piramidę?

I co się stanie, jeśli się uda?

Pracował, opierając się na hipotezie, że wtedy wszystko wskoczy na miejsce. W pulę utylizowanego czasu Starego Państwa.

Przez jakiś czas przyglądał się bogom. Zastanawiał się, czym właściwie są i dlaczego jakoś nie ma to znaczenia. Wydawali się nie bardziej rzeczywiści niż ziemia, po której stąpali, załatwiając własne, niezrozumiałe sprawy. Świat był niczym więcej niż snem, a Teppic miał wrażenie, że stracił zdolność zdziwienia. Gdyby obok przeszło siedem krów tłustych, nie zwróciłby na nie uwagi.

Dosiadł Ty Drania i ruszył wolno drogą. Pola po obu stronach były zdeptane.

Słońce wreszcie zachodziło: bogowie nocy i wieczoru zyskali przewagę nad bogami dnia, ale walka trwała długo. A jeśli pomyśleć o tym wszystkim, co teraz czeka słońce — zostanie zjedzone przez boginię, przewiezione łodzią pod światem i tak dalej — istniała spora szansa, że już się nie pokaże.

Teppic nie spotkał nikogo na dziedzińcu przed stajnią. Ty Draniu poczłapał spokojnie do boksu i delikatnie wyciągnął źdźbło siana. Wymyślił coś ciekawego na temat dystrybucji biwariantnych.

Teppic klepnął go w bok, unosząc jeszcze jedną chmurę kurzu, i wbiegł na szerokie schody, prowadzące do właściwego pałacu. Nie znalazł ani strażników, ani sług. Ani żywej duszy.

Wśliznął się do własnego pałacu jak złodziej w środku dnia. Najpierw skręcił do warsztatu Dila. Był pusty i wyglądał, jakby niedawno pracował tu włamywacz o bardzo szczególnych gustach. Sala tronowa pachniała jak kuchnia, w dodatku taka, z której wszyscy kucharze uciekli w panice.

Pogięta złota maska władców Djelibeybi potoczyła się do kąta. Teppic podniósł ją i pchnięty nagłym impulsem, poskrobał ostrzem jednego ze swych noży. Złoto złuszczyło się, odsłaniając srebrzystoszary metal.

Tak podejrzewał. W kraju zwyczajnie zabrakłoby złota. Maska wydawała się ciężka jak ołów, ponieważ była z ołowiu. Ciekawe, czy kiedykolwiek była złota, który z przodków dokonał zamiany i ile piramid tym opłacił. To prawdopodobnie znaczący symbol tego czy owego. Może nawet nie symbol czegokolwiek, ale symbol sam w sobie.

Jeden ze świętych kotów schował się pod tronem. Kiedy Teppic wyciągnął rękę, żeby go pogłaskać, położył uszy po sobie i parsknął. Przynajmniej to się nie zmieniło.

Wciąż nikogo. Teppic wyszedł na taras.

Tutaj stali ludzie: wielki, milczący tłum, w gasnącym, szarym świetle spoglądający za rzekę. Flotylla łodzi i promów odbijała właśnie od brzegu.

Powinniśmy budować mosty, pomyślał. Ale zawsze twierdziliśmy, że nie wolno zakuwać rzeki w kajdany.

Lekko przeskoczył balustradę, wylądował na ubitej ziemi i ruszył w stronę tłumu.

Wiara zebranych tu ludzi uderzyła go z pełną mocą.

Mieszkańcy Djelibeybi mieli może sprzeczne wyobrażenia na temat bogów, ale wiara w królów trwała niezachwianie od tysięcy lat. Teppic miał wrażenie, że wchodzi do kadzi alkoholu, że ten wlewa mu się do wnętrza, aż iskry strzelają z palców, że podnosi się w ciele i zalewa umysł, niosąc nie wszechmoc, ale poczucie wszechmocy, silne wrażenie, że chociaż w tej chwili nie wie wszystkiego, kiedyś już wiedział i wkrótce dowie się znowu.

Tak samo czuł się w Ankh, kiedy dopadła go boskość. Ale wtedy była ulotna. Teraz stalą na mocnym fundamencie prawdziwej wiary.

Usłyszał szelest i spojrzał w dół, na zielone pędy strzelające z suchego piasku wokół jego stóp.

Niech to kraina umarłych pochłonie, pomyślał. Naprawdę jestem bogiem.

To bardzo krępujące.

Przecisnął się przez tłum na sam brzeg i stanął w gęstniejącej kępie kukurydzy. Ludzie zauważyli; najbliżsi padali na kolana. Krąg nabożnie klękających rozszerzał się wokół Teppica jak fale na wodzie.

Przecież nie chciałem tego! Chciałem tylko, żeby ludziom łatwiej się żyło z kanalizacją. Chciałem coś zrobić z zaniedbanymi dzielnicami miejskimi. Chciałem, żeby czuli się swobodnie, chciałem zapytać, czy są zadowoleni z życia. Myślałem też, że szkoły to niezły pomysł, żeby nie padali na twarze i nie czcili kogoś tylko dlatego, że ma zielono koło nóg.

I chciałem jakoś poprawić architekturę…

Światło znikało z nieba, jakby rozżarzona stal stygła powoli; piramida wydawała się jeszcze większa niż poprzednio. Jeśli trzeba zaprojektować coś, co daje bardzo wyraźne wrażenie masy, piramida jest właściwym wyborem. Otaczały ją małe figurki, nierozpoznawalne w szarym zmierzchu.

Teppic rozejrzał się i wśród klęczącego tłumu zobaczył kogoś w mundurze straży pałacowej.

— Hej, ty! Wstawaj! — rozkazał.

Człowiek spojrzał na niego przerażony, ale wstał posłusznie.

— Co się tu dzieje?

— O królu, władco…

— Chyba nie mamy czasu — przerwał mu Teppic. — Wiem, kim jestem. Chcę wiedzieć, co się tu wydarzyło.

вернуться

27

No wiecie. Ta, do której nie można dosięgnąć słomką.