— I na tej — zauważył król. — I na podłodze. Ktoś tu coś liczył. Każde dziesięć jest przekreślone, widzicie? Ktoś liczył jakieś rzeczy. Mnóstwo rzeczy.
Cofnął się.
— Jakie rzeczy? — Dii zajrzał mu przez ramię.
— Bardzo dziwne — wymruczał król i pochylił się. — Ledwie można odczytać inskrypcje pod spodem.
— Umiecie to przeczytać, panie królu? — zapytał Gern, okazując, zdaniem Dila, całkiem zbędny entuzjazm.
— Nie. To któryś ze starożytnych dialektów. Nie poznaję ani jednego błogosławionego hieroglifu. I chyba nie ma dziś wśród żywych nikogo, kto potrafiłby je odczytać.
— Ta straszne — stwierdził Gern.
— Rzeczywiście — westchnął król. Milczeli ponuro.
— Ale może spytalibyśmy kogoś z umarłych? — zaproponował Gern.
— Ee… Gern… — wykrztusił Dii i cofnął się o krok.
Król klepnął ucznia w plecy, aż ten zatoczył się do przodu.
— Znakomity pomysł! — zawołał. — Przyprowadzimy tu któregoś w najdawniejszych przodków. Tylko… — Zmartwił się. — To na nic. Nikt ich przecież nie zrozumie.
— Gern! — Dii coraz szerzej otwierał oczy.
— Nie, królu, to żaden problem. — Gern cieszył się nowo odkrytą wolnością myśli. — Z prostego powodu: przecież każdy kogoś rozumie i wystarczy ich poustawiać po kolei.
— Sprytny chłopak! Sprytny chłopak!
— Gern!
Obaj spojrzeli na Dila ze zdumieniem.
— Dobrze się czujecie, mistrzu? — spytał uczeń. — Bardzoście zbledli.
— Po… — jąkał się Dii, zesztywniały z przerażenia.
— Co, mistrzu?
— Po… Popatrz na po…
— Chyba powinien się położyć — uznał król. — Znam takich jak on. Artystyczne typy. Bardzo nerwowi. Dii nabrał tchu.
— Popatrz na tę piekielną pochodnię, Gern! — krzyknął. Spojrzeli.
Bez Hałasu, zmieniając czarny popiół w suchą trzcinę, pochodnia płonęła wstecz.
Stare Państwo rozciągało się przed Teppikiem i było całkiem nierealne.
Spojrzał na Ty Drania, który zanurzył pysk w strumyku i wydawał dźwięk jak ostatnia kropla w kartoniku soku[27]. Ty Draniu wyglądał całkiem realnie. W takim wyglądzie wielbłądy nie mają sobie równych. Ale pejzaż wydawał się mglisty i niepewny, jakby nie do końca się zdecydował, czy ma tu być, czy nie.
Z wyjątkiem Wielkiej Piramidy. Przysiadła niedaleko, realna jak szpilka przykłuwająca motyla do gabloty. Udawało jej się wyglądać niezwykle wręcz materialnie, jakby wysysała materialność z otoczenia.
Wreszcie tu trafił. Czymkolwiek to było.
Jak można zabić piramidę?
I co się stanie, jeśli się uda?
Pracował, opierając się na hipotezie, że wtedy wszystko wskoczy na miejsce. W pulę utylizowanego czasu Starego Państwa.
Przez jakiś czas przyglądał się bogom. Zastanawiał się, czym właściwie są i dlaczego jakoś nie ma to znaczenia. Wydawali się nie bardziej rzeczywiści niż ziemia, po której stąpali, załatwiając własne, niezrozumiałe sprawy. Świat był niczym więcej niż snem, a Teppic miał wrażenie, że stracił zdolność zdziwienia. Gdyby obok przeszło siedem krów tłustych, nie zwróciłby na nie uwagi.
Dosiadł Ty Drania i ruszył wolno drogą. Pola po obu stronach były zdeptane.
Słońce wreszcie zachodziło: bogowie nocy i wieczoru zyskali przewagę nad bogami dnia, ale walka trwała długo. A jeśli pomyśleć o tym wszystkim, co teraz czeka słońce — zostanie zjedzone przez boginię, przewiezione łodzią pod światem i tak dalej — istniała spora szansa, że już się nie pokaże.
Teppic nie spotkał nikogo na dziedzińcu przed stajnią. Ty Draniu poczłapał spokojnie do boksu i delikatnie wyciągnął źdźbło siana. Wymyślił coś ciekawego na temat dystrybucji biwariantnych.
Teppic klepnął go w bok, unosząc jeszcze jedną chmurę kurzu, i wbiegł na szerokie schody, prowadzące do właściwego pałacu. Nie znalazł ani strażników, ani sług. Ani żywej duszy.
Wśliznął się do własnego pałacu jak złodziej w środku dnia. Najpierw skręcił do warsztatu Dila. Był pusty i wyglądał, jakby niedawno pracował tu włamywacz o bardzo szczególnych gustach. Sala tronowa pachniała jak kuchnia, w dodatku taka, z której wszyscy kucharze uciekli w panice.
Pogięta złota maska władców Djelibeybi potoczyła się do kąta. Teppic podniósł ją i pchnięty nagłym impulsem, poskrobał ostrzem jednego ze swych noży. Złoto złuszczyło się, odsłaniając srebrzystoszary metal.
Tak podejrzewał. W kraju zwyczajnie zabrakłoby złota. Maska wydawała się ciężka jak ołów, ponieważ była z ołowiu. Ciekawe, czy kiedykolwiek była złota, który z przodków dokonał zamiany i ile piramid tym opłacił. To prawdopodobnie znaczący symbol tego czy owego. Może nawet nie symbol czegokolwiek, ale symbol sam w sobie.
Jeden ze świętych kotów schował się pod tronem. Kiedy Teppic wyciągnął rękę, żeby go pogłaskać, położył uszy po sobie i parsknął. Przynajmniej to się nie zmieniło.
Wciąż nikogo. Teppic wyszedł na taras.
Tutaj stali ludzie: wielki, milczący tłum, w gasnącym, szarym świetle spoglądający za rzekę. Flotylla łodzi i promów odbijała właśnie od brzegu.
Powinniśmy budować mosty, pomyślał. Ale zawsze twierdziliśmy, że nie wolno zakuwać rzeki w kajdany.
Lekko przeskoczył balustradę, wylądował na ubitej ziemi i ruszył w stronę tłumu.
Wiara zebranych tu ludzi uderzyła go z pełną mocą.
Mieszkańcy Djelibeybi mieli może sprzeczne wyobrażenia na temat bogów, ale wiara w królów trwała niezachwianie od tysięcy lat. Teppic miał wrażenie, że wchodzi do kadzi alkoholu, że ten wlewa mu się do wnętrza, aż iskry strzelają z palców, że podnosi się w ciele i zalewa umysł, niosąc nie wszechmoc, ale poczucie wszechmocy, silne wrażenie, że chociaż w tej chwili nie wie wszystkiego, kiedyś już wiedział i wkrótce dowie się znowu.
Tak samo czuł się w Ankh, kiedy dopadła go boskość. Ale wtedy była ulotna. Teraz stalą na mocnym fundamencie prawdziwej wiary.
Usłyszał szelest i spojrzał w dół, na zielone pędy strzelające z suchego piasku wokół jego stóp.
Niech to kraina umarłych pochłonie, pomyślał. Naprawdę jestem bogiem.
To bardzo krępujące.
Przecisnął się przez tłum na sam brzeg i stanął w gęstniejącej kępie kukurydzy. Ludzie zauważyli; najbliżsi padali na kolana. Krąg nabożnie klękających rozszerzał się wokół Teppica jak fale na wodzie.
Przecież nie chciałem tego! Chciałem tylko, żeby ludziom łatwiej się żyło z kanalizacją. Chciałem coś zrobić z zaniedbanymi dzielnicami miejskimi. Chciałem, żeby czuli się swobodnie, chciałem zapytać, czy są zadowoleni z życia. Myślałem też, że szkoły to niezły pomysł, żeby nie padali na twarze i nie czcili kogoś tylko dlatego, że ma zielono koło nóg.
I chciałem jakoś poprawić architekturę…
Światło znikało z nieba, jakby rozżarzona stal stygła powoli; piramida wydawała się jeszcze większa niż poprzednio. Jeśli trzeba zaprojektować coś, co daje bardzo wyraźne wrażenie masy, piramida jest właściwym wyborem. Otaczały ją małe figurki, nierozpoznawalne w szarym zmierzchu.
Teppic rozejrzał się i wśród klęczącego tłumu zobaczył kogoś w mundurze straży pałacowej.
— Hej, ty! Wstawaj! — rozkazał.
Człowiek spojrzał na niego przerażony, ale wstał posłusznie.
— Co się tu dzieje?
— O królu, władco…
— Chyba nie mamy czasu — przerwał mu Teppic. — Wiem, kim jestem. Chcę wiedzieć, co się tu wydarzyło.