— O królu, widzieliśmy chodzących umarłych! Kapłani popłynęli, żeby z nimi rozmawiać.
— Umarli chodzili?
— Tak, o królu.
— Mówimy o nieżywych ludziach?
— Tak, o królu.
— Aha. No cóż, dziękuję. To było treściwe. Niespecjalnie informacyjne, ale treściwe. Zostały jeszcze jakieś łodzie?
— Kapłani zabrali wszystkie, o królu.
Teppic widział, że tak jest w istocie. Mola pod pałacem, zwykle obstawione łodziami, były puste. Kiedy spojrzał na wodę, ta wypuściła dwoje oczu i paszczę, przypominając, że pływanie w Djelu jest czynnością tak rozsądną, jak przybijanie mgły do muru.
Zerknął na tłum. Każdy z obecnych przyglądał mu się wyczekująco, przekonany, że król wie, co należy zrobić.
Teppic stanął twarzą do rzeki, wyciągnął przed siebie ręce, złożył je, po czym rozsunął delikatnie.
Rozległ się chlupot i wody Djelu rozstąpiły się przed nim. Ludzie westchnęli zdumieni, ale ich zdumienie było niczym wobec zaskoczenia kilkunastu krokodyli, próbujących nerwowo pływać w dziesięciu stopach powietrza.
Teppic zbiegł na brzeg i pobrnął przez głębokie błoto, odskakując przed machającymi wściekle ogonami krokodyli spadających ciężko na dno.
Djel wznosił się po obu stronach jak dwie oliwkowe ściany, tak że Teppic biegi jak przez wilgotny, mroczny zaułek. Tu i tam leżały odłamki kości, stare tarcze, połamane włócznie, wręgi łodzi. Przeskakiwał i omijał odpadki stuleci.
Tuż przed nim wielki krokodyl wypłynął sennie ze ściany wody, zwinął się wściekle w powietrzu i runął w błoto. Teppic nadepnął mu na paszczę i szedł dalej.
Z tyłu kilku co bystrzejszych obywateli, widząc przed sobą oszołomione potwory, zaczęło się rozglądać za kamieniami. Krokodyle były niekwestionowanymi władcami Djelu od czasów prehistorycznych, ale jeśli w ciągu kilku minut można by wyrównać trochę rachunki, z pewnością warto spróbować.
Ryki rzecznych potworów, rozpoczynających właśnie długą podróż, która doprowadzi je do damskich torebek, rozległy się za plecami Teppica, kiedy wychodził już na drugi brzeg.
Szereg przodków ciągnął się przez komorę, przez ciemny korytarz i dalej. Szepty wędrowały w obie strony: suchy odgłos, jakby wiatr szeleścił starymi papirusami. Dii leżał na piasku, a Gern chustką wachlował mu twarz.
— Co oni robią?
— Odczytują inskrypcję — wyjaśnił uczeń. — Powinniście to widzieć, mistrzu! Ten, który czyta, jest już właściwie…
— Tak, tak, wystarczy. Dii usiadł z wysiłkiem.
— Ma ponad sześć tysięcy lat! Jego wnuk go słucha i powtarza swojemu wnukowi, a ten swojemu…
— Tak, wszystko…
— A Khuft-także-Rzekł-do-Pierwszego, Co-Możemy-Ofiarować-Tobie, Który-Wskazałeś-Nam-Słuszną-Drogę — powtarzał Teppicymon[28], stojący na końcu szeregu. — A-Pierwszy-Przemówił, Zbuduj-dla-Mnie-Piramidę, Bym-w-Niej-Spocząl, i-Zbuduj-ją-w-Tych-Wy-miarach, by-Była-Właściwa. I-Tak-Się-Stało, a-Imię-Pierwszego-Brzmiało…
Ale imienia nie było. Tylko gwar podniesionych głosów, sprzeczek i starożytnych przekleństw, sunących wzdłuż linii zasuszonych przodków niczym iskra po prochowej ścieżce. Aż wreszcie dotarły do Teppicymona, który eksplodował.
Sierżant efebiańskiej armii, pocący się spokojnie w cieniu, zobaczył to, czego po części się spodziewał i w całości obawiał. Na horyzoncie pojawiła się kolumna kurzu. Główne siły Tsortu dotarły na miejsce pierwsze.
Wstał, z miną zawodowca skinął głową swojemu odpowiednikowi po drugiej stronie granicy, po czym spojrzał na garść ludzi służących pod jego rozkazami.
— Potrzebny mi posłaniec, żeby tego, no… posłać wiadomość do miasta — oznajmił.
Las rąk wystrzelił w górę. Sierżant wybrał młodego Promptera, o którym wiedział, że tęskni za mamą.
— Biegnij jak wiatr — przykazał. — Chociaż pewnie nie muszę ci tego mówić. A potem… potem…
Bezgłośnie poruszał wargami. Słońce przypiekało skały w gorącym, wąskim przesmyku; kilka owadów brzęczało w przydrożnych kolczastych krzewach. Na wojskowej akademii nie było ćwiczeń ze Słynnych Ostatnich Słów.
Skierował spojrzenie w stronę domu.
— Posłańcze, powiedz Efebowi… — zaczął. Żołnierze czekali.
— Co? — zapytał po chwili Prompter. — Powiedzieć Efebowi co? Sierżant odprężył się, jakby ktoś wypuścił z niego powietrze.
— Powiedz Efebowi: Co was zatrzymało? — odparł. Od ich strony horyzontu zbliżała się druga kolumna kurzu. Tak już lepiej. Jeśli ma tu być masakra, to powinny w niej uczestniczyć obie strony.
Przed Teppikiem rozciągało się miasto umarłych. Po Ankh-Morpork, jego niemal dokładnym przeciwieństwie (w Ankh nawet łóżka żyły), było to chyba największe miasto na Dysku. Ulice miało najwspanialsze, architekturę najbardziej majestatyczną i budzącą szacunek.
Co do liczby mieszkańców, nekropolia przewyższała inne miasta Starego Państwa, ale tutejsi rzadko wychodzili i nie było co robić w sobotnie wieczory.
Aż do dzisiaj.
Dzisiaj ulice były zatłoczone.
Ze szczytu wygładzonego wiatrami obelisku Teppic spoglądał na przechodzące pod nim szare i brązowe, miejscami lekko zielonkawe armie. Królowie byli demokratami. Po opróżnieniu piramid, grupami wzięli się za pomniejsze grobowce i teraz nekropolia miała swoich kupców, swoją szlachtę, a nawet swoich rzemieślników. Co nie znaczy, że dało się ich odróżnić.
Wszyscy jak jeden trup zmierzali do Wielkiej Piramidy. Wyrastała jak wrzód nad mniejszymi, starszymi budowlami. I wszyscy wyglądali na bardzo czymś rozgniewanych.
Teppic zeskoczył lekko na szeroką, płaską powierzchnię mastaby, podbiegł na krawędź, przeskoczył na ozdobnego sfinksa — nie bez chwili wahania, ale ten akurat wydawał się całkiem nieruchomy — a stamtąd już tylko rzut kotwiczką dzielił go od niższych poziomów piramidy schodkowej.
Sporne słońce przebijało promieniami milczący pejzaż, a Teppic skakał z posągu na posąg, zygzakując wysoko ponad sunącą w dole armią.
Gdzie stąpnął, zielone pędy pojawiały się na chwilę w pęknięciach starożytnych głazów, po czym więdły i znikały.
To właśnie to, szeptała krew, opływając jego ciało. Tego się uczyłeś. Nawet Mericet nie mógłby ci nic zarzucić. Pędzić w cieniach ponad milczącym miastem, biec jak kot, znajdować chwyty tam, gdzie nawet gekon mógłby stracić głowę… A u celu — ofiara.
Owszem, ofiarą jest miliardtonowa piramida, podczas gdy do tej pory największym klientem inhumacji był Patricio, trzycetnarowy Despota Quirmu.
Jako drabiny użył monumentalnej iglicy, na której płaskorzeźbami utrwalono dokonania króla zmarłego przed czterema tysiącami lat. Pamięć o nim przetrwałaby dłużej, gdyby niesiony wiatrem piasek nie starł imienia władcy. Fachowo rzucona kotwiczka, zaczepiona o wyciągnięte palce dawno zapomnianego monarchy, umożliwiła lot po długim, łagodnym łuku, wprost na szczyt grobowca.
Biegnąc, wspinając się, pospiesznie wbijając haki w pomniki zmarłych, Teppic wciąż zbliżał się do celu.
Punkciki światła wśród skał znaczyły linie przeciwnych armii. Choć wrogość obu imperiów trwała długo, oba przestrzegały pradawnej tradycji, zakazującej prowadzenia wojen nocą, w czasie zbiorów i podczas deszczu. Wojna jest dostatecznie poważna, by oszczędzać ją na specjalne okazje. Nierozsądny pośpiech redukuje ją do farsy.
28
Choć nie od razu, oczywiście, ponieważ wiadomości zmieniają się w miarę powtarzania. Niektórzy z przodków nie potrafili poprawnie wymawiać stów, inni chcieli pomóc i dopowiadali to, co uznawali za pominięte. Wiadomość, jaką początkowo otrzymał Teppicymon, zaczynała się od słów „Przykuta do łóżka, ciotka cierpiała pragnienie”.