Po zmroku z obu stron dobiegły odgłosy zawansowanych prac ciesielskich.
Mówi się, że generałowie zawsze są gotowi jeszcze raz stoczyć ostatnią wojnę. Minęły tysiące lat od ostatniej wojny Tsortu z Efebem, ale generałowie mają dobrą pamięć i tym razem byli przygotowani.
Po obu stronach granicy nabierały kształtu drewniane konie.
— Poszedł — zameldował Ptaclusp IIb, zsuwając się po kamiennym rumowisku.
— Najwyższy czas — mruknął jego ojciec. — Pomóż mi zwinąć brata. Jesteś pewien, że nie zrobimy mu krzywdy?
— Jeśli zrobimy to ostrożnie, to nie poruszy się w czasie, to znaczy dla nas w poprzek. Czyli czas dla niego nie płynie, więc nic nie może mu się stać.
Ptaclusp wspomniał dawne czasy, kiedy budowanie piramid polegało na zwyczajnym układaniu jednego bloku na drugim, i trzeba było tylko pamiętać, żeby na wierzch kłaść mniej niż pod spód. A teraz oznaczało złożenie w kant jednego z synów.
— No dobrze — zgodził się niezbyt pewnie. — Ruszajmy stąd.
Wspiął się po gruzach i wysunął głowę akurat wtedy, gdy przednia straż umarłych wyłoniła się zza rogu najbliższej niewielkiej piramidy.
Jego pierwsza myśl brzmiała: to jest to. Przyszli z reklamacją.
Starał się, jak mógł. Nie zawsze łatwo jest trzymać się budżetu. Może nie każda belka dokładnie odpowiadała rysunkom, może jakość wewnętrznych tynków nie zawsze zgadzała się ze specyfikacją, ale…
Nie mogą wszyscy się skarżyć. Nie tylu naraz…
Ptaclusp IIb pojawił się obok. Szeroko otworzył usta.
— Skąd oni wszyscy się wzięli? — zapytał.
— Ty jesteś ekspertem. Ty mi wytłumacz.
— Wszyscy są umarli?
Ptaclusp przyjrzał się pierwszym szeregom.
— Jeśli nie, to niektórzy są ciężko chorzy — stwierdził.
— Uciekajmy!
— Gdzie? Na piramidę?
Wielka Piramida wyrastała za nimi, brzęcząc cicho. Ptaclusp spojrzał na nią niepewnie.
— Co się stanie dzisiaj wieczorem? — spytał.
— Słucham?
— No, czy ona… czy zrobi to, co zrobiła… jeszcze raz? IIb wytrzeszczył oczy.
— Nie wiem.
— A możesz sprawdzić?
— Tylko czekając. Nie jestem nawet pewien, co takiego zrobiła.
— Spodoba nam się to?
— Nie przypuszczam, tato. Ojej!
— Co takiego?
— Popatrz tam.
W stronę umarłych, kryjąc się za Koomim niczym ogon za kometą, szli kapłani.
We wnętrzu konia było gorąco i ciemno. A także ciasno. Czekali spoceni.
— Co teraz będzie, sierżancie? — dopytywał się młody Prompter.
Sierżant ostrożnie przesunął stopę. Panująca tu atmosfera nawet u sardynki wywołałaby atak klaustrofobii.
— No cóż, chłopcze… Znajdą nas, rozumiesz, i będą pod wrażeniem, więc pociągną nas do miasta, a kiedy zapadnie ciemność, wyskoczymy i wszyscy oni pójdą pod miecz… Albo miecz spadnie na nich. Jedno albo drugie. A potem zdobędziemy miasto, spalimy je i posypiemy grunt solą. Pamiętasz chyba, chłopcze, pokazywałem ci w piątek.
— Aha.
Wilgoć ściekała z czół. Kilku ludzi próbowało układać listy do domu, kreśląc rysikami na topniejących woskowych tabliczkach.
— A co potem, sierżancie?
— Potem, chłopcze, wrócimy do domu jako bohaterowie.
— Aha.
Starsi żołnierze siedzieli spokojnie, wpatrzeni w drewniane ściany. Prompter wiercił się niespokojnie, wciąż czymś zmartwiony.
— Mama powiedziała, że mam wrócić z tarczą albo na niej, sierżancie — wyznał.
— Świetnie, mały. To się nazywa duch bojowy.
— Ale nic nam się nie stanie, prawda? Prawda, sierżancie? Sierżant wbił wzrok w duszną ciemność. Po chwili ktoś zaczął grać na harmonijce.
Ptaclusp odwrócił głowę i nagle jakiś głos tuż przy uchu szepnął:
— Jesteś budowniczym piramid, prawda? Jakaś postać przyłączyła się do nich w tej mysiej dziurze, postać ubrana w czerń i poruszająca się tak, że stąpnięcie kota brzmiałoby przy jej kroku jak orkiestra dęta.
Ptaclusp przytaknął, niezdolny wykrztusić słowa. Jak na jeden dzień, przeżył już dosyć wstrząsów.
— A więc ją wyłącz. Wyłącz natychmiast. IIb przysunął się bliżej.
— Kim jesteś? — zapytał.
— Mam na imię Teppic.
— Tak samo jak król?
— Tak. Właśnie tak jak król. A teraz ją wyłącz.
— To przecież piramida! — zaprotestował IIb. — Nie można wyłączyć piramidy!
— Więc zmuście ją, żeby odpaliła.
— Próbowaliśmy wczoraj w nocy. — IIb wskazał strzaskany wierzchołek. — Tato, odwiń Dwa-a.
Teppic przyjrzał się płaskiemu księgowemu.
— To coś w rodzaju plakatu, tak? — zapytał po chwili. IIb spojrzał pod nogi. Teppic dostrzegł ten ruch i także spuścił głowę: stał po kostki w zielonych pędach.
— Przepraszam — mruknął. — Nie mogę się ich pozbyć.
— To może być straszne — przyznał gorączkowo IIb. — Wiem, miałem kiedyś kurzajkę. Nie dało się jej ruszyć.
Teppic pochylił się nad popękanym wierzchołkiem.
— To coś. — Wskazał palcem. — Do czego to służy? Widzę, że jest pokryte metalem. Po co?
— Musi mieć ostry czubek dla flary — wyjaśnił IIb.
— I to wszystko? To złoto, prawda?
— Elektrum. Stop złota i srebra. Kamień szczytowy musi być zrobiony z elektrum.
Teppic oderwał folię.
— Nie jest cały z metalu — zauważył spokojnie.
— No tak — zająknął się Ptaclusp. — Więc… Odkryliśmy, że folia działa równie dobrze.
— A może być coś tańszego? Na przykład stal?
Ptaclusp machnął ręką. Ten dzień nie był udany, równowaga psychiczna stała się tylko dalekim wspomnieniem, ale wciąż pewne fakty uznawał za niepodważalne.
— Nie wytrzymałaby dłużej niż rok czy dwa — odparł. — Z powodu rosy i w ogóle. Straciłaby ostrość. Stal wystarcza najwyżej na dwieście, trzysta razy.
Teppic wsparł głowę na piramidzie. Była zimna i brzęczała; poprzez wibracje słyszał cichy, coraz wyższy odgłos. Wznosiła się nad nim wysoko. IIb mógłby wyjaśnić, że jej ściany są nachylone pod kątem 56°, a efekt zwany perspektywą powoduje, że wydaje się wyższa niż w rzeczywistości. Użyłby pewnie również słów takich jak kąt widzenia i wysokość wirtualna.
Czarny marmur był gładki jak szkło. Murarze dobrze wykonali swoją pracę. Szczeliny między płytami ledwie pozwalały na wciśnięcie noża. Ale pozwalały.
— A jeden raz? — zapytał.
Koomi w roztargnieniu obgryzał paznokcie. — Ogień — rzekł. — To ich zatrzyma. Są łatwopalni. Albo woda. Pewnie by się rozpuścili.
— Niektórzy niszczyli piramidy — przypomniał kapłan Jufa, Kobrogłowego Boga Papirusu.
— Ludzie zawsze powracają z martwych w fatalnym humorze — dodał inny.
Koomi z rosnącym zdumieniem obserwował nadciągającą armię.
— Gdzie jest Dios? — zapytał.
Stary najwyższy kapłan został wypchnięty przed grupę.
— Co mam im powiedzieć? — zapytał go Koomi.
Błędem byłoby stwierdzenie, że Dios się uśmiechnął. Nieczęsto musiał wykonywać taką czynność. Ale przy kącikach ust pojawiły mu się zmarszczki, a powieki do połowy przesłoniły oczy.