— Możesz im powiedzieć — odparł — że nowe czasy wymagają nowych ludzi. Możesz powiedzieć, że najwyższa pora ustąpić miejsca młodszym, z nowymi pomysłami. I jeszcze, że są staromodni. Wszystko to im powiedz.
— Zabiją mnie!
— Czyżby aż tak im zależało na twoim wiecznym towarzystwie? Zastanawiam się.
— Wciąż jesteś najwyższym kapłanem!
— Dlaczego nie chcesz z nimi rozmawiać? — zapytał Dios. — Nie zapomnij dodać, że choćby wrzeszczeli i kopali, zostaną siłą wciągnięci w Wiek Kobry. — Wręczył Koomiemu swoją laskę. — Czy jak tam się nazywa to stulecie.
Koomi czuł na sobie spojrzenia zebranych braci i sióstr. Odchrząknął, poprawił szatę i spojrzał na mumie.
Wykrzykiwały coś — jedno słowo powtarzane bez przerwy. Nie rozpoznał go, ale chyba rozpalało w nich gniew.
Podniósł laskę, a rzeźbione drewniane węże wydały się niepokojąco żywe w słabym świetle słońca.
Bogów Dysku — co tutaj oznacza powszechnie uznanych bogów, którzy naprawdę istnieją w Dunmanifestin, wolno stojącej Walhalli na niewiarygodnie wysokiej centralnej górze Dysku, gdzie spędzają czas, obserwując nieważne wyczyny śmiertelników albo zbierając podpisy pod petycją mówiącą, że napływ Lodowych Gigantów wpłynął na obniżenie cen nieruchomości w niebiańskich regionach — otóż bogów Dysku zawsze fascynowała nieprawdopodobna zdolność ludzi do wypowiadania niewłaściwych słów w niewłaściwych chwilach. Nie chodzi tu bynajmniej o takie proste pomyłki jak „To całkiem bezpieczne” albo „Te, które warczą, nie gryzą”, ale o krótkie i proste zdania, wtrącane w trudnej sytuacji z podobnym efektem, jaki wywołuje stalowy pręt upuszczony w wirnik sześćsetmegawatowej turbiny parowej przy trzech tysiącach obrotów na minutę.
Koneserzy ludzkiej skłonności do używania pedału gazu zamiast języka, zgadzają się, że po otworzeniu sędziowskich kopert, Hoot Koomi ze swym wspaniałym wystąpieniem „Opuście to miejsce, ohydne cienie” będzie kandydatem w kategorii najgłupszego powitania wszech czasów.
Przedni szereg przodków zatrzymał się, popychany do przodu przez tych, którzy za ich plecami nie wiedzieli, co się stało.
Król Teppicymon XXVII, który za ogólną zgodą poprzednich dwudziestu sześciu Teppicymonów został ich rzecznikiem, kołysząc się, wyszedł naprzód i podniósł drżącego Koomiego za ramiona.
— Co powiedziałeś? — spytał.
Koomi zamknął oczy. Otwierał i zamykał usta, ale głos rozsądnie odmówił współpracy.
Teppicymon przysunął obandażowaną twarz do szpiczastego kapłańskiego nosa.
— Pamiętam cię — warknął. — Widziałem, jak włóczysz się po pałacu. Najpaskudniejszy kapelusz, jaki w życiu widziałem; tak sobie wtedy myślałem.
Spojrzał na pozostałych.
— Wszyscy jesteście kapłanami, tak? I przyszliście przeprosić, tak? Gdzie jest Dios?
Przodkowie postąpili o krok, mrucząc głośno. Kiedy ktoś jest martwy od setek lat, nie ma skłonności do wielkodusznych gestów wobec ludzi, którzy zadbali, żeby dobrze się bawił. Pośrodku grupy wybuchło zamieszanie, gdy młodsi koledzy powstrzymywali króla Psam-nut-kha, który przez pięć tysięcy lat mógł oglądać tylko wewnętrzną powierzchnię pokrywy sarkofagu.
Teppicymon zwrócił się znów do Koomiego, który jakoś nigdzie nie odszedł.
— Ohydne cienie, tak?
— Ee… — odpowiedział Koomi.
— Postaw go. — Dios wyjął laskę z bezwładnych palców Koomiego. — Jestem Dios, najwyższy kapłan. Skąd się tu wzięliście?
Głos miał całkowicie spokojny i rozsądny; pobrzmiewały w nim tony zatroskanej, ale niewątpliwej pewności siebie. Tego głosu faraonowie Djelibeybi słuchali przez tysiące lat, ten głos regulował upływ dni, nakazywał rytuały, rozcinał czas na starannie odmierzone fragmenty, tłumaczył ludziom wolę bogów. To był głos władzy; poruszył pradawne wspomnienia i sprawił, że zrobili zakłopotane miny i zaczęli przestępować z nogi na nogę.
Jeden z młodszych faraonów wyrwał się do przodu.
— Ty draniu — wychrypiał. — Pochowałeś nas i pozamykałeś kolejno, a sam żyłeś nadal. Ludzie myśleli, że imię przechodzi z pokolenia na pokolenie, ale to zawsze byłeś ty. Ile masz lat, Dios?
Zapadła cisza. Nikt nawet nie drgnął. Wiatr unosił obłoczki kurzu.
Dios westchnął.
— Nie chciałem tego — zapewnił. — Zawsze było tyle pracy. Nigdy nie wystarczało godzin. Wyznam, że nie zdawałem sobie sprawy, co się dzieje. Myślałem, że się odświeżam, nic więcej. Niczego nie podejrzewałem. Zauważałem mijające rytuały, ale nie lata.
— Pochodzisz z długowiecznej rodziny, co? — spytał ironicznie Teppicymon.
Dios wpatrywał się w niego, bezgłośnie poruszając ustami.
— Rodzina — szepnął w końcu. — Rodzina. Tak, musiałem przecież mieć rodzinę. Ale wiecie, zupełnie jej nie pamiętam. Pamięć odchodzi pierwsza. To dziwne, ale piramidy jej nie zachowują.
— I to mówi Dios, kronikarz przypisów do historii?
— Ach… — Najwyższy kapłan uśmiechnął się lekko. — Pamięć gaśnie w głowie. Ale jest przecież wszędzie wokół. Każdy zwój, każda księga…
— To przecież historia królestwa, człowieku!
— Tak. Moja pamięć.
Król uspokoił się trochę. Czysta lękliwa fascynacja łagodziła wściekłość.
— Ile masz lat? — zapytał.
— Myślę… Myślę, że siedem tysięcy. Ale czasem wydaje mi się, że o wiele więcej.
— Naprawdę siedem tysięcy lat?
— Tak — potwierdził Dios.
— Jak człowiek może to wytrzymać? — zdumiał się król. Dios wzruszył ramionami.
— Siedem tysięcy lat mija po jednym dniu dziennie. Powoli, krzywiąc się z bólu, przyklęknął na jedno kolano i w drżących dłoniach podniósł laskę.
— O królowie — rzekł. — Zawsze żyłem tylko po to, by służyć. Nastąpiła długa chwila niezwykle krępującego milczenia.
— Zniszczymy piramidy — oznajmił Far-re-ptah, przeciskając się do przodu.
— Zniszczycie królestwo — orzekł Dios. — Nie mogę na to pozwolić.
— Jako mówca umarłych — odparł Far-re-ptah — oświadczam, że tylko wtedy będziemy wolni.
— Ale królestwo będzie wtedy tylko jeszcze jednym małym krajem — odparł Dios i ku swemu przerażeniu przodkowie dostrzegli łzy w jego oczach. — Wszystko, co jest nam drogie, zostanie rzucone w fale czasu. Niepewne. Bez przewodnika. Zmienne.
— Więc niech samo próbuje szczęścia — zdecydował Teppicymon. — Odsuń się, Dios.
Dios podniósł laskę. Węże wokół niej rozwinęły się i syknęły na króla.
— Nie ruszajcie się — rozkazał.
Czarna błyskawica uderzyła między przodków. Dios w zdumieniu spojrzał na laskę: nigdy przedtem tego nie robiła. Ale przez siedem tysięcy lat kapłani w głębi serca wierzyli, że laska Diosa potrafi władać tym i następnym światem.
W nagłej ciszy zabrzmiał cichy brzęk, jakby gdzieś wysoko ktoś wbił nóż między dwie płyty z czarnego marmuru.
Piramida pulsowała pod palcami, a marmur był śliski jak lód. Nachylenie nie pomagało we wspinaczce tak, jak tego oczekiwał.
Najważniejsze, powtarzał sobie, to nie patrzeć w górę ani w dół, ale prosto przed siebie, na marmur, dzieląc nieosiągalną wysokość na możliwe do pojęcia kawałki. Jak czas. W ten sposób przeżywamy nieskończoność: zabijamy ją, łamiąc na małe części.
Teppic słyszał krzyki w dole i raz zerknął przez ramię. Pokonał dopiero jedną trzecią wysokości, ale widział stąd tłum za rzeką: szarą masę z białymi plamami uniesionych twarzy. Bliżej blada armia umarłych stała naprzeciw szarej grupki kapłanów z Diosem na czele. Toczyła się jakaś dyskusja.