— Zginął? — zapytał.
— Nie patrz na mnie — odparł Dii i odstąpił. W myślach wyliczał dostępne teraz dla siebie zawody. Tapicerka wydawała się obiecująca. Przynajmniej fotele nie wstają i nie chodzą za człowiekiem, który je wypchał.
IIb pochylił się nad ciałem.
— Patrz, co on ma ręku! — zawołał, delikatnie odginając palce. — Kawałek stopionego metalu. Po co mu on?
…Teppic śnił.
Widział siedem krów tłustych i siedem krów chudych, a jedna z nich jeździła na rowerze.
Widział śpiewające wielbłądy, a pieśń wyrównywała zmarszczki rzeczywistości.
Widział palec piszący na ścianie piramidy: Wyjście jest łatwe. Powrót wymaga (ciąg dalszy na następnej ścianie)…
Obszedł piramidę do miejsca, gdzie palec kontynuował: wysiłku woli, ponieważ jest o wiele trudniejszy. Dziękuję za uwagę.
Teppic przemyślał to i przyszło mu do głowy, że coś jeszcze pozostało do zrobienia — coś, czego jeszcze nie robił. Nigdy wcześniej nie wiedział jak, ale teraz zrozumiał, że to tylko liczby ustawione w szczególny sposób. Wszystko, co magiczne, jest tylko metodą opisu świata słowami, których nie może zignorować.
Stęknął z wysiłku.
Przez chwilę miał wrażenie prędkości.
Dii i IIb rozejrzeli się niepewnie, gdy długie promienie światła błysnęły we mgle i zabarwiły pejzaż kolorem starego złota.
I wzeszło słońce.
Sierżant ostrożnie uchylił klapę w końskim brzuchu. Kiedy spodziewany rój włóczni się nie zmaterializował, rozkazał Prompterowi spuścić sznurową drabinkę, zszedł po niej i w porannym chłodzie spojrzał na pustynię.
Nowy rekrut podążył za nim i teraz przeskakiwał z nogi na nogę na piasku, który niemal mroził, ale w porze obiadu będzie parzył.
— Tam — rzekł sierżant. — Widzisz linie Tsortian, chłopcze?
— Wygląda mi to na szereg drewnianych koni, sierżancie — stwierdził Prompter. — Ten na końcu jest na biegunach.
— To na pewno oficerowie. Ha… Ci Tsortianie muszą nas uważać za prostaczków. — Sierżant potupał nogami, odetchnął kilka razy świeżym powietrzem i wrócił do drabinki.
— Wchodzimy, chłopcze! — zawołał.
— A po co musimy tam siedzieć? Sierżant zatrzymał się z nogą na szczeblu.
— Użyj zdrowego rozsądku, chłopcze. Przecież nie przyjdą tu i nie wciągną naszych koni do miasta, jeśli zobaczą nas na zewnątrz, prawda? To chyba jasne.
— Jest pan pewien, że przyjdą? — spytał Prompter. Sierżant zmarszczył brwi.
— Słuchajcie, żołnierzu — rzekł. — Każdy, kto jest tak durny, by wierzyć, że pociągniemy mnóstwo ich koni pełnych żołnierzy do naszego miasta, z pewnością jest dostatecznie tępy, żeby pociągnąć nasze do swojego. QED.
— QED, sierżancie?
— To znaczy: właź na tę przeklętą drabinkę. Prompter zasalutował.
— Proszę o zgodę na przeproszenie na moment, sierżancie!
— Przeproszenie kogo?
— Przeproszenie na moment — powtórzył zdesperowany Prompter. — Znaczy, w koniu jest strasznie ciasno, jeśli rozumie pan, co mam na myśli.
— Będziesz musiał się nauczyć trochę nad sobą panować, mój chłopcze, jeśli chcesz zostać w oddziałach konnych. Wiesz o tym?
— Tak, sierżancie — potwierdził smętnie Prompter.
— Masz minutę.
— Dziękuję, sierżancie.
Gdy zamknęła się nad nim klapa, Prompter podszedł do jednej z masywnych nóg konia i wykorzystał ją w celu, do jakiego nie była projektowana.
I kiedy patrzył swobodnie przed siebie, zatopiony w tej kontemplacji zeń, jaka możliwa jest tylko w takich chwilach, rozległo się ciche puknięcie i nagle otworzyła się przed nim cała rzeczna dolina.
Takie rzeczy nie powinny się zdarzać rozsądnym młodzieńcom. Zwłaszcza takim, którzy muszą sami prać swoje mundury.
Bryza od morza dmuchała w głąb królestwa, niosąc sugestię… nie, nie niosąc sugestii, ale raczej wrzeszcząc o soli, skorupiakach i nasłonecznionych plażach. Kilka dość zdziwionych morskich ptaków krążyło nad nekropolią, gdzie wiatr skradał się pomiędzy gruzami i pokrywał piaskiem pomniki starożytnych władców. Ptaki jednym ruchem jelita mówiły więcej, niż zdołał wyrazić Ozymandias.
Wiatr niósł też chłodny, przyjemny powiew. Ludzie naprawiający spowodowane przez bogów szkody odczuwali przemożną chęć, by wystawić do niego twarze, jak ryby w stawie odwracają się do strumienia czystej, świeżej wody.
Nikt nie pracował w nekropolii. Większość piramid straciła w eksplozjach górne poziomy i teraz stały, dymiąc lekko, jak niedawno wygasłe wulkany. Tu i tam na piasku leżały płyty czarnego marmuru. Jedna z nich o mało co nie ścięła sępiej głowy Hata, Boga Niespodziewanych Gości.
Przodkowie zniknęli. Nie zgłosił się nikt, kto chciałby ich szukać.
Koło południa od strony delty nadpłynął statek pod pełnymi żaglami. Nie był to zwykły statek. Zdawało się, że brnie w wodzie jak tłusty i bezbronny hipopotam, i dopiero kiedy ktoś obserwował go przez dłuższy czas, dostrzegał, że zadziwiająco szybko pokonuje odległość. Rzucił kotwicę przed pałacem.
Po chwili spuścił na wodę szalupę.
Teppic siedział na tronie i patrzył, jak życie w królestwie z wolna układa się znowu, niczym stłuczone zwierciadło, które posklejane odbija to samo stare światło na nowe i nieoczekiwane sposoby.
Nikt nie był pewien, na jakiej podstawie zasiadł na tronie, ale też nikt nie był zainteresowany jego zajęciem. Z ulgą wysłuchiwali poleceń wydawanych stanowczym, pewnym głosem. Zadziwiające, jakich rozkazów ludzie słuchają, jeśli tylko użyje się stanowczego, pewnego głosu. Tym bardziej że do takiego właśnie głosu królestwo było przyzwyczajone.
Poza tym wydawanie poleceń nie pozwalało na myślenie. O życiu, na przykład, albo co się stanie potem. Ale przynajmniej bogowie znowu odeszli w nieistnienie, dzięki czemu o wiele łatwiej będzie w nich wierzyć. No i trawa nie rosła mu już pod stopami.
Może uda mi się poskładać królestwo od nowa, myślał. Ale co potem z nim zrobię? Gdyby tylko udało się znaleźć Diosa… On zawsze wiedział, co robić. To była jego główna zaleta.
Strażnik przecisnął się do tronu przez grupę kapłanów i arystokracji.
— Przepraszam bardzo, wasz sire — powiedział. — Jakiś kupiec chce cię widzieć. Mówi, że to pilne.
— Nie teraz, człowieku. Delegaci armii tsortiańskiej i efebiańskiej przybywają tu za godzinę, a wiele spraw musimy przedtem załatwić. Nie mogę przyjmować każdego sklepikarza, który akurat tędy przejeżdża. A co on właściwie sprzedaje?
— Dywany, wasz sire.
— Dywany?
Wkroczył Chidder, uśmiechnięty jak połówka arbuza. Za nim maszerowało kilku członków załogi. Przeszedł przez salę, zerkając na freski i kotary. Ponieważ był Chidderem, prawdopodobnie je wyceniał. Kiedy stanął przed tronem, wykreślał już pewnie podwójną linię pod łączną sumą.
— Miłe miejsce — pochwalił, zamykając w dwóch słowach nagromadzoną przez siedem tysięcy lat sztukę architektoniczną. — Nie zgadniesz, co nam się przytrafiło. Płynęliśmy sobie wzdłuż brzegu, aż tu nagle zjawiła się rzeka. W jednej chwili klify, w następnej delta. Zabawne, pomyślałem. Założę się, że gdzieś tam jest Teppic.
— Gdzie Ptraci?
— Pamiętałem, że skarżyłeś się na brak dawnych wygód, więc przyniosłem ci ten oto dywan.