— Obawiam się, że ponad tysiąc trzystu.
NO DOBRZE. USTAWCIE SIĘ PORZĄDNIE W KOLEJCE.
Ty Draniu przyglądał się pustemu żłobowi. Reprezentował sobą podmatrycę w uogólnionej wiązce „siana”, mieszczącej dowolne wartości pomiędzy zerem a K W środku nie było siana. Mógł nawet zawierać jego wartość ujemną, ale dla pustego żołądka różnica między zerem siana i rninus-sianem nie była specjalnie istotna.
Nieważne, jak długo przeliczał, zawsze otrzymywał taki sam wynik. Było to równanie klasycznej prostoty. Reprezentowało pewną elegancję, której jednak w obecnej sytuacji nie potrafił należycie docenić.
Ty Draniu czuł się wykorzystywany i źle traktowany. Nie było w tym jednak nic dziwnego, gdyż jest to normalny stan wielbłądziego umysłu. Klęczał cierpliwie, a Teppic pakował juki.
— Ominiemy Efeb — rzekł Teppic, zwracając się do wielbłąda. — Pojedziemy nad Okrągłe Morze, choćby do Quirmu, albo przekroczymy Ramtopy. Tam jest ciekawie. Może nawet rozejrzymy się za jakimiś zaginionymi miastami? To by ci się spodobało, co?
Błędem jest próba rozweselenia wielbłąda. Równie dobrze można by wrzucać bezy do czarnej dziury.
Brama stajni otworzyła się nagle. Stanął w niej kapłan. Wyglądał na zdenerwowanego. Kapłani ostatnio wykonywali wiele poleceń, do których nie byli przyzwyczajeni.
— Ehm… — zaczął. — Jej wysokość rozkazuje ci nie opuszczać królestwa.
Odchrząknął.
— Czy będzie odpowiedź? — zapytał. Teppic rozważył sprawę.
— Nie — odpowiedział. — Raczej nie.
— W takim razie powiem jej, że zjawisz się przy niej natychmiast, dobrze? — spytał kapłan z nadzieją.
— Nie.
— Tobie łatwo tak mówić — mruknął skwaszony kapłan i odszedł. Kilka minut później na jego miejscu stanął mocno zaczerwieniony Koomi.
— Jej wysokość żąda, byś nie opuszczał królestwa — oznajmił. Teppic dosiadł Ty Drania i lekko trzepnął go kijem.
— Ona nie żartuje — ostrzegł Koomi.
— Jestem tego pewien.
— Wiesz przecież, że będzie musiała rzucić cię świętym krokodylom.
— Ostatnio jakoś ich nie widuję. Jak się miewają? — Teppic uśmiechnął się i jeszcze raz klepnął wielbłąda.
Wyjechał na ostry blask słońca i ruszył ulicami po ubitej ziemi, którą czas zmienił w powierzchnię twardszą niż kamień. Spacerowało tu wielu ludzi i żaden nie zwrócił na niego uwagi.
To było cudowne uczucie.
Przejechał wolno drogą do granicy i nie zatrzymał się, póki nie stanął na urwisku. Dolina rozpościerała się za nim szeroko. Gorący pustynny wiatr szeleścił w krzakach syfacji, kiedy uwiązał Ty Drania w cieniu, wspiął się wyżej na skałę i spojrzał za siebie.
Dolina była stara, bardzo stara. Można by wręcz uwierzyć, że istniała pierwsza i przyglądała się, jak wokół niej powstaje reszta świata. Teppic położył się z głową wspartą na rękach.
Oczywiście, uczyniła się starą. Przez tysiące lat delikatnie usuwała nurty przyszłości. A teraz zmiana trafiła ją niczym ziemia trafiająca jajko.
Wymiary są prawdopodobnie bardziej skomplikowane, niż przypuszczają ludzie. Zapewne czas także. A zapewne i ludzie, choć ludzie bywają bardziej przewidywalni.
Obserwował obłok kurzu wznoszący się przed pałacem, sunący przez miasto, przez wąską szachownicę pól uprawnych, znikający na moment w kępie palm niedaleko urwiska i pojawiający się znowu u stóp zbocza. Zanim jeszcze cokolwiek zobaczył, wiedział, że gdzieś tam w środku jest rydwan.
Zsunął się na dół i usiadł przy drodze. Rydwan pojawił się wreszcie, zahamował kawałek dalej, zawrócił z trudem w wąskim przesmyku i podjechał bliżej.
— Co będziesz robił? — krzyknęła Ptraci, wychylając się przez barierkę.
Teppic skłonił się.
— I żadnych takich — warknęła.
— Lubisz być królową? Zawahała się.
— Tak — przyznała w końcu. — Lubię…
— Oczywiście — zgodził się Teppic. — Masz to we krwi. W dawnych czasach ludzie walczyliby jak tygrysy. Bracia przeciwko siostrom, kuzyni przeciwko wujom… Potworne.
— Ale przecież nie musisz odchodzić! Jesteś mi potrzebny!
— Masz doradców — przypomniał spokojnie Teppic.
— Nie o to mi chodziło — mruknęła. — Zresztą jest tylko Koomi, i jest marny.
— Masz szczęście. Ja miałem Diosa, a on był dobry. Koomi świetnie się nada. Wiele się nauczysz, nie słuchając, co ma do powiedzenia. Daleko można zajść z niekompetentnymi doradcami. Poza tym jestem pewien, że Chidder ci pomoże. Ma mnóstwo pomysłów.
Zarumieniła się.
— Przedstawił kilka, kiedy byliśmy na statku.
— Sama widzisz. Wiedziałem, że między wami wybuchnie to jak pożar…
Krzyki, płomienie, uciekający ludzie…
— A ty wracasz do pracy skrytobójcy? — spytała złośliwie.
— Chyba nie. Inhumowałem piramidę, panteon i całe stare królestwo. Warto chyba spróbować czegoś innego. Przy okazji, nie zauważyłaś przypadkiem zielonych pędów, wyrastających wszędzie, gdzie stąpniesz?
— Nie. To przecież bzdura.
Teppic odetchnął. A zatem wszystko się skończyło.
— Nie pozwól, żeby trawa rosła ci pod stopami — poradził. — To bardzo ważne. A nie widziałaś ostatnio jakichś mew?
— Mnóstwo ich dzisiaj lata. Nie zauważyłeś?
— Tak. To chyba dobrze.
Ty Draniu przysłuchiwał się jeszcze chwilę tej szczególnej cichnącej, urywanej rozmowie między dwojgiem ludzi przeciwnej płci, którzy myślą o czymś zupełnie innym. Z wielbłądami jest łatwiej. Samica musi tylko sprawdzić metodologię samca.
Ucałowali się po bratersku, jeśli wielbłąd może osądzać takie rzeczy. Decyzja została podjęta.
W tym miejscu Ty Draniu stracił zainteresowanie i postanowił raz jeszcze zjeść swoje śniadanie.
POCZĄTEK…
W dolinie panował spokój. Rzeka o dziewiczych jeszcze brzegach wiła się leniwie między kępami trzciny i papirusu. Hipopotamy wynurzały się z głębiny i zanurzały znowu niczym jaja we wrzątku.
Wilgotną ciszę przerywał z rzadka plusk ryby albo syk krokodyla.
Przez długi czas Dios leżał w błocie. Nie był pewien, skąd się tu wziął ani dlaczego jedna połowa jego ubrania jest porwana, a druga — nadpalona. Niewyraźnie przypominał sobie głośny Hałas i uczucie wielkiej prędkości, choć równocześnie stał nieruchomo.
W tej chwili nie oczekiwał żadnych odpowiedzi. Odpowiedzi implikują pytania, a pytania nigdy do niczego dobrego nie prowadzą. Pytania psują wszystko. Błoto było chłodne i kojące; na razie nie musiał wiedzieć nic więcej.
Zachodziło słońce. Nocne drapieżniki podchodziły do Diosa i jakiś zwierzęcy instynkt podpowiadał im, że nie jest wart kłopotów, jakie przyniesie odgryzienie mu nogi.
Słońce wzeszło ponownie. Gęgały czaple. Mgła wypłynęła znad wody i zniknęła, gdy niebo zmieniło barwę z błękitnej na spiżową.
Czas toczył się dla Diosa z cudownym brakiem wydarzeń, aż nagle obcy głos przerwał ciszę, wykonując coś w rodzaju cięcia jej na kawałki zardzewiałym nożem.
Dźwięk ten przypominał ryk osła rżniętego piłą łańcuchową. Był tym dla melodii, czym pudełko daktyli jest dla motocrossu. Mimo to, kiedy włączyły się inne głosy, podobne, ale odmienne, w rozmaitych poszarpanych tonacjach i popękanych nutach, ogólny efekt okazał się dziwnie atrakcyjny. Kusił. Pociągał. Zasysał.
Hałas osiągnął szczyt, jedną czystą nutę stworzoną z ciągu dysharmonii. A potem, na ułamek sekundy głosy rozbiegły się, każdy po innym wektorze…