Выбрать главу

Duma towarzysząca zniszczeniu okrętu flagowego admirała D’Orville’a, jaka ogarnęła cały krążownik, należała do dawno minionej przeszłości, co Honor kolejny raz musiała przyznać, obserwując, jak jej steward nalewa kawę. Miły aromat wypełnił niewielką salę odpraw, ale filiżanka, którą steward pierwszej klasy McGuiness postawił obok niej, nie zawierała kawy, a gorące kakao. Honor nigdy nie zdołała zrozumieć, jak coś, co pachnie tak ładnie jak kawa, może tak ohydnie smakować. Kolejny zresztą raz zastanawiała się, czy przypadkiem rosnące na powierzchni Manticory krzewy kawowe nie zmutowały, co czasami się zdarzało z ziemskimi roślinami, ale ponownie doszła do wniosku, że jest to nieprawdopodobne, biorąc pod uwagę zapał, z jakim korpus oficerski Royal Manticoran Navy opijał się tym obrzydlistwem. Przynajmniej w przeważającej większości. Tym razem jednak o jakimkolwiek zapale wśród zebranych nawet nie sposób było wspomnieć, toteż starannie stłumiła westchnienie i upiła łyk kakao, zachowując kamienną twarz. Z jednej strony, sprawy poszły lepiej niż się spodziewała, z drugiej sytuacja wyglądała gorzej niż przypuszczała. Zgodnie z oczekiwaniami, D’Orville i dowódcy jego eskadr po pierwszych ćwiczeniach zorientowali się, co dokładnie ma na pokładzie Fearless, a upokorzenie stanowiło doskonałą motywację. Toteż dołożyli starań, by sytuacja nigdy więcej się nie powtórzyła. Wyglądało w dodatku na to, że żywią urazę tak do okrętu, jak i do jego załogi (niezależnie od oficjalnych słów podziwu za doskonały manewr wygłoszonych przez D’Orville’a). W sumie trudno im się było dziwić — pierwsze ćwiczenia zakończyły się sromotną klęską i odwrotem Agresorów, którzy i tak ponieśli przy tym straty sięgające czterdziestu dwóch procent.

Podwładni D’Orville’a czekali na Honor i jej okręt przy następnych ćwiczeniach. Podejrzewała zresztą, że części z nich bardziej zależało na zniszczeniu Fearless niż na wygranej. I postawili na swoim — w czternastu kolejnych ćwiczeniach Fearless został zniszczony trzynaście razy i tylko dwukrotnie zdołał także zniszczyć okręt przeciwników — naturalnie nie Kinga Rogera. Miało to wręcz wstrząsający wpływ na morale załogi — takie lanie byłoby trudne dla każdej zwłaszcza po dumie z wyniku pierwszych ćwiczeń, a sprawę pogarszały jeszcze wiadomości od admirał Hemphill. Lady Sonję trafiła nagła cholera na wieść o tym, jak jej tajna broń (i nadzieje na awans) stała się przeszłością, oraz z jaką łatwością przeciwnik radził sobie z krążownikiem, gdy tylko poznał jego tajemnicę. Po gratulacjach zaczęły się pytania, potem pretensje, a potem było jeszcze gorzej. Wiedziała naturalnie, że to nie wina Honor, ale to niczego nie zmieniało.

Z punktu widzenia załogi krążownika także — szacunek, jakim nowa kapitan cieszyła się wśród załogi po pierwszym sukcesie, zaczął w miarę porażek wygasać, a duma z okrętu (i z samych siebie) parowały niczym woda na pustyni. Tylokrotna „śmierć” wpłynęłaby demoralizująco na każdą załogę, a przechwałki przeciwników w przerwach między ćwiczeniami dodatkowo pogarszały sytuację. Gdyby zdążyli poznać nowego dowódcę i nabrać do niej zaufania, sytuacja mogłaby wyglądać inaczej, w tym wypadku jednak taki rozwój wydarzeń mógł okazać się katastrofalny. Z ich punktu widzenia sprawa przedstawiała się mniej więcej tak: skoro Harrington może wcale nie jest taka dobra, a pierwszy raz mógł być dziełem przypadku, co będzie, kiedy znajdą się w prawdziwej bitwie? Co będzie, jeśli okaże się, że przez nią znajdą się w tarapatach? Honor doskonale ich rozumiała — na ich miejscu prawdopodobnie myślałaby tak samo. Ale nie była na ich miejscu, a jeśli wydawało im się, że są nieszczęśliwi, powinni choć na chwilę zamienić się z nią miejscami.

— Doskonale, panie i panowie — odezwała się, odstawiając filiżankę na spodek.

Filiżanki z kawą poszły w ślad za filiżanką z kakao, a na Honor spojrzało kilka par ostrożnych oczu. Wprowadziła regularne spotkania ze wszystkimi starszymi oficerami na pokładzie. Nie było to wymagane i wielu kapitanów wolało zostawić w tej kwestii wolną rękę swoim zastępcom, jako że do ich obowiązków należało sprawne kierowanie załogą. Honor wolała spotkania osobiste i choć wymagało to nieco dodatkowego wysiłku, by nie sprawiać wrażenia, iż podważa autorytet pierwszego oficera, dotychczasowe doświadczenia wskazywały, że mając okazję przedyskutowania problemów i osiągnięć z kapitanem, oficerowie współpracowali skuteczniej tak ze sobą, jak i z dowódcą. System sprawdził się doskonale na Hawkwingu — entuzjastyczna wręcz współpraca oficerów zaowocowała sukcesami niszczyciela. Tym razem jednak na podobny efekt nic nie wskazywało — jej podwładni bardziej obawiali się jej złości za kolejne porażki niż byli zainteresowani okazją do wspólnego rozwiązywania problemów. Spoglądając na ich sztywne postawy i drewniane miny, czuła własną klęskę. A obecni byli wszyscy oficerowie oprócz oficera łącznościowego, porucznika Webstera, który miał wachtę.

Przynajmniej fizycznie byli obecni. Twarzą do niej, po przeciwnej strome stołu, siedział komandor porucznik McKeon, spięty i z obojętną twarzą, ukrywający coś, co do niej czuł jeszcze przed rozpoczęciem manewrów. Po prawej stronie Honor zasiadała komandor porucznik Santos — pierwszy mechanik, ustępująca starszeństwem tylko McKeonowi. Minę miała równie jak on obojętną, a wzrok wbity w ekran notesu leżącego przed nią na stole. Dalej zasiadał porucznik Stromboli — potężnie zbudowany, czekoladowy astrogator. Choć właściwszym określeniem byłoby „kulił się”, bo tak właśnie wyglądał, niczym dziecko bojące się bury. Naprzeciwko niego siedział smukły porucznik Venizelos z nieobecnym wzrokiem i widoczną rezygnacją czekający na rozpoczęcie dyskusji. W jego rezygnacji było jednak trochę desperackiej brawury sugerującej, że równocześnie oskarża i obawia się, iż to kapitan winna była tak słabym wynikom osiągniętym przez krążownik.

Obok porucznika Stromboli siedział kapitan Nikos Papadapulous w nienagannym czarno-zielonym uniformie Royal Manticoran Marines. W przeciwieństwie do pozostałych nie czuł się nieswojo, za to nie ukrywał, że niewiele go to wszystko interesuje, w czym nie było niczego dziwnego. Korpus był formacją niezależną i w wielu kwestiach kierującą się własnymi prawami, a Marines byli poniekąd gośćmi na pokładach okrętów. Podlegali armii, nie flocie i w przeciwieństwie do załogi nie mieli pretensji ani do kapitana, ani do siebie, latali na okrętach zgodnie z przydziałami i jeżeli załoga coś spieprzyła to na nich nie odbijało się to w żaden sposób.

Naprzeciw niego zasiadała chirurg komandor Lois Suchon, do której niechęć Honor starała się za wszelką cenę ukryć. Nie było to łatwe, jako że jej rodzice byli lekarzami, a ojciec przed odejściem na emeryturę doszedł do stopnia Suchon, i Honor dobrze wiedziała, jak wielką pomocą dla dowódcy może być dobry lekarz. Panią doktor Suchon jednak to, co się działo na pokładzie, obchodziło jeszcze mniej niż kapitana Papadapolousa. Lekarze byli specjalistami i w przeciwieństwie do oficerów liniowych podlegali wyłącznie dowódcy okrętu, nie zaś całej hierarchii służbowej, toteż w zasadzie można było zrozumieć, że chuda i drażliwa lekarka interesowała się głównie izbą chorych. Tylko że nie interesowało jej nic więcej, a co gorsza Honor miała nieodparte wrażenie, że konieczność troszczenia się o stan zdrowia załogi uważa za upierdliwą nieprzyjemność. A tego nie była w stanie wybaczyć żadnemu lekarzowi.

Przeniosła wzrok na siedzących po obu stronach McKeona. Porucznik Ariella Blanding, kwatermistrz, była najmłodsza tak wiekiem, jak i starszeństwem spośród zebranych i wyglądała, jakby obawiała się, że dowódca zaraz na nią naskoczy, pomimo że jej dział przez całe manewry funkcjonował bezbłędnie. Była niewysoką, zgrabną blondynką o uroczej, owalnej twarzy i dużych oczach, które teraz rzucały niespokojne spojrzenia na wszystkie strony niczym u myszy próbującej obserwować zbyt wiele kotów. Siedząca po przeciwnej stronie McKeona porucznik Mercedes Brigham wyglądała na jej dokładne przeciwieństwo. Była wystarczająco stara, by móc być matką Honor, a jej poorana zmarszczkami, prawie czarna twarz dawno przestała być urocza. Była żaglomistrzem — specjalność ta wychodziła dość szybko z użycia w Królewskiej Marynarce,, ale nie wydawało się to robić na niej specjalnego wrażenia. Skoro przez tyle lat nie awansowała, musiała zdawać sobie sprawę, że służbę zakończy jako porucznik, i wydawało się to jej odpowiadać. Miała żywą twarz, z zasady wyrażającą spokojną pewność siebie. Teraz przybrała obojętną minę, lecz w przeciwieństwie do pozostałych nie wydawała się bać dowódcy. A to już było coś.