A teraz…
Kolejny lekki wstrząs oznaczający przycumowanie do stacji przerwał jej rozmyślania. Światełko nad włazem śluzy zmieniło barwę na zieloną, gdy ciśnienia się wyrównały. Właz z lekkim sykiem odsunął się i Honor weszła do śluzy łączącej jednostkę ze stacją.
Po jej przeciwnej stronie czekał technik obsługujący drzwi wewnętrzne. Na widok białego beretu i trzech złotych pasków na czarnym rękawie (zwanych galonami), a oznaczających pełnego komandora, wyprężył się na baczność. A raczej próbował, bo w płynnym przyjęciu postawy zasadniczej przeszkodziło mu zaskoczenie widokiem Nimitza. Gdy wreszcie znieruchomiał, odwrócił wzrok i zaczerwienił się, zły na samego siebie. Honor nie zwróciła na niego większej uwagi — przyzwyczaiła się już dawno do reakcji ludzi na widok treecata. Pochodziły z planety Sphinx, na której i ona się urodziła, i były strasznie wybredne w kwestii adopcji ludzi — zresztą jedynie niewielka część ich populacji to robiła. Z tych też powodów poza planetą widywano je niezbyt często, za to nie dawały się rozdzielić ze swymi wybrańcami, nawet jeśli ich ludzie decydowali się na karierę w kosmosie. Sto pięćdziesiąt lat temu Lordowie Admiralicji musieli ustąpić i zrobić wyjątek od żelaznej zasady „żadnych zwierząt na pokładzie”. Powody byty dwa. Treecaty miały inteligencję 0,83 w uniwersalnej skali, plasując się nieco ponad gremlinami z Beowulfa czy ziemskimi delfinami, a na dodatek posiadały zdolność empatii. Do teraz nikt nie wiedział, jak działa ich empatyczne łącze z osobą, ale próba rozdzielenia ich wywoływała ból, a na dobitkę już dawno ustalono, że wybrani przez treecaty okazywali się znacznie stabilniejsi psychicznie niż można byłoby sądzić. To był powód pierwszy. Powodem drugim było to, iż następczyni tronu, królewna Adrienne, podczas wizyty na planecie została adoptowana przez treecata. Kiedy dwanaście lat później królowa Adrienne wyraziła swe niezadowolenie z rozdzielania jej oficerów od adoptujących ich treecatów, Ich Lordowskie Moście nie mieli wyboru.
Honor cieszyła się z tego stanu rzeczy, żywiąc jednocześnie obawę, iż w akademii nie będzie miała czasu dla Nimitza, jako że liczący czterdzieści pięć miesięcy cykl szkolenia opracowano tak, by midszypmeni (i to bez treecatów) mieli mało czasu na wszystko. W praktyce okazało się, że choć instruktorzy głośno narzekali na obecność rzadkiego stworzenia, dobrze wiedzieli, że nie należy walczyć z siłami natury. Poza tym nawet najbardziej udomowiony „kociak” zachowywał niezależność (i niezniszczalność) swych dzikich kuzynów, a Nimitz zachowywał się tak, jakby doskonale zdawał sobie sprawę z sytuacji. Wymagał jedynie, by go czesać i od czasu do czasu się z nim bawić, a poza tym udawał, że go nie ma, siedząc na ramieniu czy kolanach Honor, gdy czytała, albo śpiąc zwinięty w kłębek na jej poduszce. Naturalnie przy każdej stosownej okazji przybierał wygląd zasmuconej kupki nieszczęścia, by wyłudzić smakołyki czy chwilę zabawy od pechowca, który znalazł się w pobliżu, a kiedy była okazja, to i pograndził. Nawet sierżant MacDougal, postrach pierwszoroczniaków, poddał się jego urokowi i dokarmiał go świeżymi łodygami selera, kiedy sądził, że nikt go nie widzi. Był to jedyny roślinny przysmak Nimitza, z natury mięsożercy. Z uwagi na wrodzone talenty, łakomstwo i zdolności do rozrabiania, Honor czasami zwracała się do niego per „Stinker”. MacDougal zaś utrzymywał równowagę psychiczną, wyciskając na ćwiczeniach siódme poty z niejakiej midszypmen Honor Harrington, jako zadośćuczynienie za własną słabość.
Zajęta wspomnieniami, nawet nie zauważyła, kiedy znalazła się w głównym korytarzu. Tu oprzytomniała, odszukała kolor strzałek prowadzących do osobistych kapsuł. Nie miała bagażu, szła więc szybko — neseser trudno było uznać za bagaż, a całą resztę jej skromnego dobytku stewardzi Zaawansowanego Kursu Taktycznego przesłali rano na pokład i to w takim tempie, że ledwie zdążyła się spakować. Ten pośpiech był, łagodnie mówiąc, dziwny, gdyż Marynarka Królewska, jak zresztą każda flota, lubiła porządek i pośpiechu nie znosiła. Kiedy otrzymała dowództwo Hawkwinga, dowiedziała się o tym z dwumiesięcznym wyprzedzeniem, a teraz nieomal porwano ją z ceremonii oficjalnego zakończenia kursu i od razu zawieziono do admirała Courvosiera.
Wezwana kapsuła zjawiła się i Honor wsiadła, pocierając czubek nosa, ciągle pogrążona w rozmyślaniach. Zaniepokojony Nimitz złapał ją delikatnie za ucho, co było nieomylnym znakiem, że ma dość przedłużającego się zaniepokojenia swojego człowieka. Honor podrapała go, ale nie przestała się martwić, westchnął więc zrezygnowany i ponownie oparł łeb na berecie.
Honor tymczasem zastanawiała się, dlaczego miała wrażenie, ze Courvosier dziwnie szybko pozbył się jej z gabinetu i to okazując niezwykłą małomówność w kwestii jej nowego przydziału. Cherubinkowaty gnom z kamienną twarzą, jak czasem określano admirała, był doskonałym taktykiem ze skłonnością do wymyślania demonicznych problemów na zajęciach z czwartym rocznikiem akademii. Na tych właśnie zajęciach się poznali i to właśnie on rozpoznał u Honor wrodzony instynkt taktyczny i doszlifował go tak, by mogła nim dysponować, gdy zachodziła potrzeba, a nie od przypadku do przypadku. Poświęcił całe godziny na prywatne lekcje, ignorując jej mierne wyniki z matematyki, w przeciwieństwie do innych instruktorów, i dosłownie uratował jej karierę, nim jeszcze miała okazję się zacząć. Tym razem coś ukrywał — owszem, satysfakcja i gratulacje były jak najbardziej szczere, ale starał się jak mógł o czymś jej nie powiedzieć. Oficjalnie pośpiech wziął się stąd, iż musiała jak najszybciej przejąć okręt przechodzący modernizację w stoczni, by przygotować go do zbliżających się manewrów floty. Tylko że HMS Fearless był zaledwie lekkim krążownikiem i jego nieobecność nie mogła w jakikolwiek sposób (nie mówiąc o znaczącym) zmienić stosunku sit, skoro w manewrach miała wziąć udział cała Home Fleet. Przez ten pośpiech nie uzyskała nawet dokładnych informacji na temat tego, co jest modernizowane, i jedynym pozytywem całej sytuacji było to, że nie zdążyła zacząć się bać. Poza tym jej nowy zastępca, komandor porucznik McKeon, służył na okręcie prawie dwa lata, najpierw jako oficer taktyczny, potem jako pierwszy oficer, i powinien bez trudu wprowadzić ją w stan zaawansowania modernizacji, w kwestii której Courvosier był dziwnie małomówny.
Wzruszyła ramionami, wybrała na klawiaturze kapsuły miejsce przeznaczenia i z rezygnacją usiadła, odstawiając neseser. Kapsuła ruszyła antygrawitacyjną rurą z prędkością większą niż siedemset kilometrów na godzinę. Podróż i tak miała potrwać kwadrans i to przy założeniu, że nie będzie po drodze zbyt wielu przystanków. Pokład leciutko zawibrował, gdy generatory stacji przekazywały sobie kapsułę — niewielu by to zauważyło, lecz Honor podświadomie zwracała uwagę na takie rzeczy, jako że stanowiły część świata od lat bardziej dla niej naturalnego niż ciemnoniebieskie niebo i zimne wiatry Sphinxa. Takie właśnie króciutkie sygnały informowały ją błyskawicznie i na bieżąco, co się wokół dzieje.
Obserwowała świetlny punkt poruszający się po elektronicznej mapie trasy, starając się nie myśleć o specjalizujących się w unikach admirałach. Odwracając wzrok, dostrzegła odbicie w wypolerowanej ścianie i przyjrzała mu się z pewnym zaskoczeniem. Biorąc pod uwagę fundamentalną zmianę statusu, powinna jakoś inaczej się prezentować, a tymczasem jej twarz wyglądała tak jak zwykle. Ta sama kombinacja ostrych kątów i płaszczyzn zdominowana przez patrycjuszowski nos (w jej własnym mniemaniu jedyną patrycjuszowską cechę) i bez śladu makijażu. Powiedziano jej kiedyś (raz), że jej twarz cechuje się „surową elegancją”, co brzmiało zdecydowanie lepiej niż częściej słyszana opinia, iż „zdrowo wygląda”. Nie żeby wyglądała niezdrowo, zwłaszcza w dopasowanym czarno-złotym uniformie RMN, a to dzięki przyciąganiu ojczystej planety wynoszącemu jeden koma trzydzieści pięć g oraz rygorystycznym ćwiczeniom. Były to, jak uważała, wszystkie jej pozytywy.