Выбрать главу

— Jutro rano! Chcesz pan powiedzieć, że mam tkwić na tym zasranym zadupiu… — Merker umilkł z widocznym wysiłkiem, spojrzał wymownie na płatnika i dodał spokojniej: — Niech będzie! Jak muszę, to muszę, ale moja ambasada o tym usłyszy, jak tylko dotrę na Manticore, poruczniku!

— To pańskie prawo, kapitanie — Venizelos zasalutował, zrobił przepisowe w tył zwrot i odmaszerował do śluzy, przy której cumowała pinasa.

Kiedy znalazł się na jej pokładzie, zwolniono magnetyczne cumy i pilot wycofał jednostkę poza zasięg ekranu frachtowca, używając klasycznego napędu, nim włączył impellery.

Venizelos rozsiadł się wygodnie w fotelu i pogwizdując, obserwował, jak pinasa kieruje się ku następnemu statkowi na liście — był to stary, ale w dobrym stanie silesiański frachtowiec. Druga pinasa odczekała w pewnej odległości od frachtowca Merkera, nim ten nie zawrócił posłusznie i nie skierował się ku stacji kontroli lotów.

— Jezu, Andreas! — Hayne Duvalier, oficer łącznikowy ACS spojrzał na Venizelosa z osłupieniem. — Nie strzeliłbyś do niego… strzeliłbyś?

— Strzeliłbym.

— Ale…

— Wykonuję tylko swoje zadania, Hayne.

— Wiem! Ale, na litość boską, nie egzekwowaliśmy tych przepisów od… nigdy ich nie egzekwowaliśmy! Nie mieliśmy dość ludzi do tego.

— Wiem. — Venizelos odwrócił się ku niemu wraz z fotelem. — Prawdę mówiąc, odkąd się tu znalazłem, zacząłem rozumieć, ile rzeczy, które powinny tu być robione, nigdy robione nie były. Nie winię za to kapitana Reynauda, nie należą one do obowiązków ACS, ale do obowiązków floty, i to myśmy nie spełniali należycie naszej roli. No to przynajmniej zaczęliśmy to robić teraz.

— Jakoś nie mogę uwierzyć, żeby twój kapitan podziękował ci za to całe zamieszanie, jakiego narobiłeś, a zwłaszcza to, jakiego dopiero narobisz — zaprorokował Duvalier.

— Może nie, ale otrzymałem takie rozkazy i jedno co wiem na pewno o komandor Harrington to to, że kiedy wydaje rozkaz, oczekuje, że zostaje on wykonany.

— Wygląda na ciężki przypadek — ocenił Duvalier.

— Bo takim jest — uśmiechnął się Venizelos. — Prawdę mówiąc, dopiero zaczynam rozumieć jak ciężkim. I wiesz, co ci powiem? Podoba mi się to.

ROZDZIAŁ XI

Porucznik Max Stromboli odłożył narzędzia na miejsce i wyprostował się z ciężkim westchnieniem. Reszta jego niewielkiego oddziału montowała anteny na dachu, a on właśnie skończył instalować wyjątkowo złośliwy obwód w komputerze i z dumą przyjrzał się konsolecie. Pierwszy raz od dawna zrobił coś, z czego był dumny — zaczął dopiero dochodzić do siebie po szoku wywołanym zesłaniem krążownika do systemu Basilisk, gdy wraz z grupką podkomendnych znalazł się na następnym wygnaniu. Tym razem na zadupiu zwanym Medusa.

Opadł w miękki fotel i uruchomił nowe stanowisko kontroli lotów sprzężone z siecią wczesnego ostrzegania, sensorami krążownika i platformą orbitującą nad drugą półkulą. Na konsolecie pojawiła się holoprojekcja planety i okolic. Wyglądała idealnie, ale na wszelki wypadek włączył program kompletnego autotestu i rozsiadł się wygodniej, czekając, aż komputer się z nim upora.

Kapitan nie robiła niczego połowicznie i nie miała cierpliwości do tych, którzy tak postępowali. Jak na przykład niejaki podporucznik Maxwell Artois Stromboli, użalający się nad samym sobą od czasu pamiętnych manewrów floty. Max nie uważał się bynajmniej za najlepszego oficera w dziejach Manticore, ale zdawał sobie sprawę, że był w istocie lepszy niż pozwalał sobie to okazać. Nie ulegało wątpliwości, że tylko z głupoty i lenistwa nie miał wtedy obliczonego kursu na Medusę, za co Harrington miała prawo urwać mu łeb. Wstrząsnęło nim na samo wspomnienie. Choć z drugiej strony był też miły akcent gdy obliczył kurs, urósł we własnych oczach i to o parę centymetrów. Wzrósł też niepomiernie jego szacunek dla dowódcy za sposób, w jaki dała mu nauczkę, nie rugając i nie powiększając jego wstydu przed resztą obsady mostka.

A ten przydział nie był karą, jak pierwotnie sądził. Atmosfera planety śmierdziała co prawda niczym celulozownia z zepsutym systemem filtracyjnym, a tubylcy wyglądali niczym ciekawostki z muzeum anomalii przyrodniczych, ale jego zadanie okazało się ważniejsze niż pierwotnie sądził. Zrozumiał to w momencie, w którym zobaczył prowizorkę, przy pomocy której Agencja próbowała kontrolować ruch orbitalny. I gdy obsługa powitała ich niczym odcięty od dawna garnizon długo oczekiwaną odsiecz. O kapitanie wyrażali się w samych superlatywach, lecz to właśnie ostatecznie uświadomiło mu, jak poważnie i przez jak długi czas zawodziła ich Królewska Marynarka. Westchnął i sprawdził pierwszy wydruk kontrolny wyglądał dobrze, więc odłożył go do podajnika i wyjrzał przez okno.

Ależ to było zadupie! Kontrola orbitalna mieściła się na najwyższym piętrze jednej z czterech wież zdobiących kompleks administracyjny, miał więc dobry widok na kilometry szaro-zielonej monotonii udającej krajobraz. Mech ciągnął się aż do brzegu czegoś, co tubylcy nazywali rzeką, a co wyglądało na tłustą zawiesinę powoli płynącą wąskim kanałem, jakich setki przecinały bagienną deltę. Po drugiej stronie wznosiły się budowle miasta Stiitów. Przez elektroniczną lornetkę wyraźnie widać było kamienny mur, a nawet pojedyncze głazy. Ich wielkość go zaskoczyła — najmniejszy miał dobry metr długości. Kamienie były wydobywane w jedynym w okolicy kamieniołomie położonym w górze rzeki i przewożone na łodziach — jak na cywilizację opartą na sile mięśni było to nawet przy tej grawitacji prawdziwe osiągnięcie. Zwłaszcza dla tak szczudłowato wyglądających kalek jak tubylcy.

Przeniósł wzrok i lornetkę na jednego z nich, nadal nie do końca wierząc, że to przedstawiciele tej rasy zbudowali masywne umocnienia. Podobnie jak na Sphinxie, ssaki Medusy (ptaków na planecie nie było) były sześcionogami. I na tym podobieństwo się kończyło — zwierzęta z planety Sphinx miały futra, były masywne i toporne, nie licząc naturalnie tych nadrzewnych, takich jak treecaty. Spowodowane było to siłą przyciągania planety. Te tutaj nie dość, że nie wyglądały jak ssaki, to na dodatek były wysokie, chude i trójstronnie symetryczne. Tubylcy stanowiący ukoronowanie ewolucji byli także ukoronowaniem tych zasad. Owszem, byli ciepłokrwiści i wydawali na świat żywe młode, co i tak nie zmieniało faktu, iż z wyglądu najbardziej przypominali Maxowi owada z Ziemi, którego hologram kiedyś widział — modliszki. Z tym, że ziemski robak nie miał kończyn rozmieszczonych symetrycznie wokół ciała. A tubylcy mieli. Posiadali trzy ręce i trzy nogi — wszystkie kończyny były nieprawdopodobnie długie i chude, stąd też skojarzenie ze szczudłami i przezwisko „Stiit”, jakie nadali im ludzie. Fakt, trzy punkty podparcia dawały im niezwykłą stabilność, ale dziwaczność podkreślało to, że ich stawy kolanowe czy biodrowe nie zginały się, lecz obracały. Już samo patrzenie na maszerującego stiita z lekka wzburzało żołądek — Stromboli wolał nie myśleć, jak wyglądają podczas biegu.

Komputer ćwierknął cicho, sygnalizując koniec auto-sprawdzania systemu, więc Stromboli odłożył lornetkę i wrócił do konsolety. Było to kalectwo, nie planeta, ale miało duży ruch orbitalny — i cały ten ruch należał do niego. Niezwykle się to podobało palącemu się do pracy podporucznikowi Maxowi Stromboli.

* * *

Olbrzymi prom transportowy o napędzie antygrawitacyjnym wyglądał niczym insekt przy burcie frachtowca zarejestrowanego w ewidencji floty handlowej planety Manticore. Przycumowana do śluzy kutra pinasa wielkością przypominała mikroba, a mimo to dwaj członkowie załogi promu stojący przy śluzie wyglądali nieswojo i niepewnie. Chorąży Scotty Tremaine miał ledwie trzynaście lat (według kalendarza planety Manticore) i był to jego pierwszy przydział po ukończeniu akademii, obserwował ich podejrzliwie — nie był w stanie powiedzieć, co go niepokoi, ale coś w ich zachowaniu wydawało mu się podejrzane. Zauważył, że wyglądają nieszczęśliwie, w chwili, w której wszedł na pokład promu, toteż dzielił uwagę między obserwowanie ich i poczynań mata Harknessa.