Выбрать главу

Westchnęła i wstała, przenosząc na ramię Nimitza, który właśnie przeżuwał ostatnie pół centymetra smakołyku. Skończył, położył łeb na jej włosach i zadowolony obserwował, jak oboje kierują się w stronę drzwi.

Honor doszła do jak najbardziej zgodnego z prawdą wniosku, że to, co ją spotkało, nie jest uczciwe — nie powinna się martwić, czy jej zastępca wspiera jej poczynania, kto go broni i dlaczego, czy wreszcie w jaki sposób jego problemy wpłyną na jego pracę. Nic naturalnie z tego nie wynikało, jako że nikt nie twierdził, że świat jest uczciwy, a zgodnie z tradycją Royal Manticoran Navy nie było złych załóg, za to byli źli kapitanowie. Dotyczyło to także oficerów. Niezależnie od wszystkiego, musiała pracować z McKeonem albo zastąpić go kimś innym. Tego ostatniego zaś nie mogła zrobić tylko dlatego, że się nie lubili. A poza tym wiedziała, że Santos miała rację w najważniejszej kwestii — co by nie gryzło McKeona, w potrzebie jej nie zawiedzie.

ROZDZIAŁ XVII

— Proszę, proszę… panie Tremaine, zechciałby pan na to spojrzeć — operator, starszy marynarz Yammata, stuknął w ekran zestawu sensorów.

Scotty posłusznie pochylił się bliżej ekranu, na środku którego widać było niewielką plamkę. Dla niewyszkolonego obserwatora była to tylko plamka, dla niego — cel, którego szukali.

— Jak duży?

— Cóż… — Yammata sprawdził rozdzielczość i po chwili ocenił; — Mają na pewno wytłumienie energetyczne i to dobre, więc trudno powiedzieć, ale promień przesyłowy ma dwieście kilowatów. Sporo energii jak na bandę tubylców.

— Prawda? — mruknął Tremaine. — W rzeczy samej dziwne… Gdzie dokładnie to jest, Hiro?

— Sześćdziesiąt trzy kilometry na południowy zachód od Doliny Muddy Wash, sir. To jest ich stacja zasilająca, a ten słaby sygnał to przekaźnik. Stacja jest na zboczu, ale dość daleko od szczytu, i nie widzę następnej.

— Mhm — Tremaine jeszcze przez parę sekund spoglądał na ekran i przesuwający się na nim krajobraz, jako że lecieli jak na pinasę wyjątkowo nisko, po czym klepnął operatora w ramię. — Dobra robota, Hiro. Dopilnuję, żeby skipper dowiedziała się, kto ich zauważył.

— Dziękuję, sir — wyszczerzył się Yammata.

— Łącz się z krążownikiem, Chris — polecił Tremaine łącznościowcowi z Agencji. — Chyba się ucieszą…

* * *

— Wygląda na to, że miałaś rację — przyznała niezbyt uszczęśliwiona Matsuko Estelle widoczna na ekranie. — Tam faktycznie coś jest, a co by to nie było, z pewnością nie jest legalne. Całe góry Massyback są objęte zakazem zakładania enklaw i ruchu. Płaskowyż Massyback naturalnie także, skoro leży w samym ich sercu.

— Co nie oznacza, że to musi być laboratorium — wtrąciła Honor.

— Naturalnie, że nie! — prychnęła Matsuko. — Powtórz to trzy razy pod rząd bez przekonania, to cię zaproszę na pięciodaniowy obiad do „Cosmo”.

Honor roześmiała się — „Cosmo” było najbardziej ekskluzywną i najdroższą restauracją w Landing.

— Szkoda, że nie jestem dobrą aktorką — westchnęła, poważniejąc. — To oczywiste, że nawet jeśli nie jest to laboratorium, jak prywatnie podejrzewam, z pewnością jest to coś nielegalnego. Teraz powstaje pytanie, co pani ma zamiar z tym zrobić, pani gubernator?

— A jak ci się wydaje? — spytała rzeczowo Matsuko. — Barney Isvarian właśnie kompletuje grupę uderzeniową.

— Potrzebuje pani ludzi? Mogę przysłać Marines…

— Sądzę, że mamy wystarczające siły, tym niemniej dziękuję. Skonsultuję się z Barneyem: jeśli będzie uważał, że mogą się przydać, natychmiast dam ci znać.

Major Barney Isvarian z Sił Policyjnych Agencji Ochrony Tubylców prześliznął się przez sięgające pasa kępy shemaku, próbując ignorować chemiczny smród wydzielany obficie przez ten rodzaj mchu. Jego plamisty kombinezon i pancerz nie były tak dobre jak reaktywny kamuflaż używany przez Korpus, ale wystarczająco zlewały się z monotonnym tłem. Ponad mchem latały przerośnięte insekty zastępujące na Medusie ptaki, których na planecie w ogóle nie było, toteż zwolnił, by nie wzbudzić podejrzeń ewentualnego obserwatora nagłym harmiderem wśród robactwa. Choć istniało niewielkie prawdopodobieństwo, by ktoś obserwował ten rejon, tym niemniej było to możliwe, a Barney nie miał ochoty stać się powodem zaalarmowania przeciwnika na chwilę przed atakiem.

Dotarł do szczytu wzniesienia i znieruchomiał, wyrównując oddech. Po paru sekundach obok znalazł się sierżant Danforth. Podobnie jak Isvarian także był ex-Marine, toteż zajął się składaniem masywnego karabinu plazmowego z wzbudzającą zaufanie wprawą. Rozłożył nóżki liczącej półtora metra broni, zamontował elektroniczną lunetę i załadował ciężki zasilacz, po czym z satysfakcją włączył kciukiem autotest, a gdy po paru sekundach okular lunety rozjarzył się delikatnie, mruknął zadowolony i przyłożył policzek do kolby, oddając się obserwacji położonego w dole celu.

Barney robił to samo przy użyciu elektronicznej lornetki i z niechętnym podziwem zmuszony był przyznać, że zdjęcia lotnicze nie miały prawa pokazać niczego ciekawego. Korpus nie byłby w stanie zamaskować lepiej budynku, który bez dwóch zdań nie pochodził z tej planety. Proste, standardowe prefabrykaty połączono w toporną ale skuteczną całość i wkopano w grunt prawie po dachy, które z kolei pokryto mchem i ziemią, a nawet paroma kępami shemaku. Gotów był się założyć, że wszystkie ściany i dach miały grubą warstwę izolacji energetycznej i cieplnej, by nie zdradzić istnienia obiektu sensorom termicznym czy elektromagnetycznym. Dwa kilometry na wschód znajdowały się wulkaniczne źródła, do których można było spokojnie odprowadzać nadmiar ciepła czy inne zanieczyszczenia i nikt nigdy nie byłby w stanie odróżnić ich od naturalnych efektów aktywności wulkanicznej.

Zmiął w ustach przekleństwo — cała ta cholerna budowla powstała pod nosem Agencji. Fakt, mieli pełne ręce roboty gdzie indziej, ale tego co widział, nie postawiono w jedną noc i jego ludzie powinni zauważyć nielegalną budowę. A nie zauważyli. Ponurą satysfakcję sprawiła mu świadomość, że właśnie mają zamiar naprawić to niedopatrzenie. Nie opuszczając lornetki, wcisnął dwukrotnie przycisk nadawania komunikatora. Zadowolony, jeszcze raz obejrzał starannie cel — cisza, spokój i bezruch. Co oznaczało taką pewność siebie (lub głupotę), na jaką on nie pozwoliłby sobie na ich miejscu. Nawet jeśli uważali kamuflaż i czujniki za doskonałe, powinni wystawić przynajmniej jednego wartownika. Skoro tego nie zrobili, tym lepiej — nie miał zamiaru narzekać, iż przeciwnik dał mu okazję do kompletnego zaskoczenia. Uniósł przymocowany do nadgarstka komunikator i powiedział cicho:

— Ruszajcie!

Pięćdziesiąt kilometrów na południe turbiny sześciu patrolowców Agencji przeszły z jałowych na maksymalne obroty, wypełniając powietrze rykiem. Sześć maszyn uniosło się na antygrawitatorach i pomknęło na północ z pełną prędkością.

Isvarian zignorował narastający za plecami dźwięk, cały czas obserwując cel. Słabe z początku brzęczenie przybierało na sile błyskawicznie, gdyż patrolowce pruły ponad dziewięćset kilometrów na godzinę, i przeszło w ryk, gdy przemknęły nad głowami majora i sierżanta. Nad celem rozdzieliły się sprawnie i zgodnie z planem — dwa zawisły nad dachem, pozostałe rozprysnęły się we wszystkich kierunkach, okrążając go i opadając na ziemię. Turbiny umilkły, a z czterech pojazdów wyskoczyło po ośmiu policjantów i biegiem, zygzakując, ruszyło ku budowli. Osłaniały ich górne wieżyczki strzeleckie — chwilowo jedynie ruchem, nie ogniem, bo nie było do czego strzelać. Atakujący rozwinęli się w tyralierę, poruszając się ostrożnie, lecz szybko — schyleni, z bronią gotową do strzału. Jak dotąd nie było żadnej reakcji i Isvarian zaczął się niepokoić — wkopane po dach czy nie, pomieszczenia raczej nie były dźwiękoszczelne (oznaczałoby to szczyt głupoty, choć nie takie rzeczy w życiu widział). Musieliby być głusi, żeby nie słyszeć ryku sześciu turbin nad głowami. Coś tu nie grało. Unosił właśnie komunikator, by nakazać przerwanie ataku, gdy coś z lewej i nieco z tyłu huknęło.