— Widzisz to? — głos Matsuko dobiegł spoza kadru.
— Widzę. Tylko nie wiem, na co patrzę.
— To broń, z której zabito Matta. Moi ludzie sklasyfikowali ją jako jednostrzałową, odtylcową strzelbę skałkową. Można ją w skrócie nazwać karabinem skałkowym. Opracowanym dokładnie pod kątem cech anatomicznych tubylców zamieszkujących Medusę.
— Co?! — wymknęło się Honor, nim zdążyła ugryźć się w język.
— Też tak zareagowałam — pocieszyła ją ponuro Matsuko, unosząc broń, i zaczęła wyjaśniać, pokazując poszczególne elementy. — To płaskie na końcu to kolba. Jest metalowa, bo tu nie wytrzymałoby zbyt długo żadne drewno, a kształt ma taki dlatego, że tubylcy w zasadzie nie mają ramion. Aby więc pochłonąć siłę odrzutu, strzelec opiera ją o piersi, a kształt rozkłada odrzut na całą klatkę piersiową. Nie to jednak jest w niej najciekawsze. Popatrz…
Opuściła broń na bok i złapała za niewielki występ w osłonie spustu, a potem przekręciła całą osłonę o pół obrotu; od lufy oddzielił się kawałek metalu, odsłaniając zamek.
— To bardzo stary rodzaj zamka, stosowanego w broni palnej używającej luźnego materiału pędnego. Z tym, że w ziemskich karabinach przesuwał się on, jak rozumiem, w poziomie w stosunku do lufy, nie w pionie. Jeden z moich techników jest pasjonatem starej broni i twierdzi, że był to najlepszy sposób, by otrzymać zamek szczelny na gazy prochowe w wypadku broni, do której używano sypkiego prochu. W nazwie ma coś związanego ze śrubą, ale nie bardzo pamiętam, jak ona brzmi, a rzeczywiście jest to długa śruba o gwincie naciętym z dwóch stron, więc by go zamknąć czy otworzyć wystarczy zrobić pół obrotu. Tu wkłada się kulę z ołowiu o średnicy około osiemnastu milimetrów, za nią sypie się proch i całość zamyka… o tak. Potem odciąga się kurek, dzięki czemu otwiera się mała panewka, w którą sypie się proch, ale mniej, i kiedy nadusi się spust…
Kurek w kształcie litery S opadł do przodu na panewkę, pocierając umieszczonym na końcu uchwytu krzesiwem o pokrywę panewki. Ukazała się jasna iskra. Matsuko odłożyła broń na stolik, wróciła do biurka i przestawiła kamerę w normalne położenie. Gdy spojrzała w nią, widać było, że traktuje sprawę poważnie. Czego także dowodziły jej kolejne słowa:
— Tubylcy mogą ją załadować znacznie szybciej, i to trzymając cały czas broń gotową do strzału — mają w końcu trzy ręce… Ten karabin ma większy zasięg i celność niż można by przypuszczać, patrząc na niego. Lufa jest gwintowana, co powoduje, że wybuch czarnego prochu, bo takiego używają, rozpycha wydrążone dno kuli tak, że pasuje do średnicy lufy i wymusza jej ruch wirowy, co bardzo stabilizuje lot po opuszczeniu lufy. To nie pulser, ale ta moja hobbystka twierdzi, że karabin jest celny na dwieście do trzystu metrów, a pojęcia nie mamy, ile ich znajduje się w rękach tubylców.
— Niech to szlag! — Westchnęła odruchowo Honor, mając przed oczyma wizję tysięcy tubylców uzbrojonych w podobną broń palną.
— Dokładnie — zgodziła się ponuro Matsuko. — Jest prosta i toporna, ale tylko dlatego, że ktoś sporo się natrudził, by sprawiała takie wrażenie. Wykonana jest całkiem porządnie i biorąc pod uwagę obecny poziom rozwoju technologicznego tubylców, idealnie dopasowana: prosta, wytrzymała i mieszcząca się, choć z trudem, w granicach ich możliwości produkcyjnych. Natomiast wersja, że wymyślili ją sami i że ich rozwój cywilizacyjny przebiega w takim tempie, jest niemożliwa. Z tego co mówiła ta moja pasjonatka, na Ziemi upłynęło parę wieków między wynalezieniem gładkolufowej hakownicy odpalanej przy użyciu lontu a skonstruowaniem karabinu skałkowego. A ta broń zawiera jeszcze inne, bardziej złożone elementy konstrukcyjne i z tego co wiem, takiego rodzaju karabin nigdy nie był produkowany. Podobno wyłącznie tak zwany „karabin Fergussona” zawierał wszystkie te elementy, czyli gwintowaną lufę, odtylcowe ładowanie i zamek skałkowy. Tylko że on także nigdy nie był masowo produkowany, a więc…
— A więc co najmniej projekt konstrukcyjny tej broni pochodzi spoza planety — dokończyła równie ponuro Honor. — A najprawdopodobniej same karabiny także nie zostały tutaj wyprodukowane.
— Dokładnie tak samo uważam. Jakiś chciwy idiota za jednym zamachem przeskoczył coś z tysiąc pięćset lat standardowych w rozwoju tubylców, dając im z takim właśnie wyprzedzeniem nowoczesne narzędzie, by się nawzajem zabijali. Albo by nas pozabijali… — Gubernator pierwszy raz wyglądała na starą i zmęczoną, a jej dłoń wyraźnie drżała, gdy odgarniała sobie włosy z czoła. — Sprowadzono to ohydztwo, wykorzystując osłabienie sił Agencji, i dano nomadom. Teraz, nawet gdybyśmy winnego czy winnych jutro odkryli i zamknęli, diabła do pudełka nie da się już zagonić. Jeśli tubylcy nie zostali jeszcze przeszkoleni w wytwarzaniu tych karabinów, sami dojdą do tego dość szybko. Jak też i do tego, że można zbudować znacznie cięższą broń opartą na tej samej zasadzie działania. A to oznacza, że jeśli nie chcemy bronić państw-miast w delcie własnymi siłami i całkowicie nowoczesną bronią, musimy nauczyć ich mieszkańców, jak wytwarzać takie karabiny czy później działa, choćby po to, by mogli się sami obronić. Najgorsze zaś w tym wszystkim jest to, że według opinii specjalistów ten, kto zabił Matta, był po szczeliny oddechowe nafaszerowany nową mekohą, którą dotąd znajdowaliśmy po drugiej stronie gór.
— Powstaje pytanie: dlaczego? — powiedziała wolno Honor.
— Nie wiem. Nie przychodzi mi do głowy nic, co znajduje się na tej planecie i jest warte takich wysiłków i pieniędzy — przyznała z westchnieniem Matsuko. — I to właśnie najbardziej mnie w tej całej prawie przeraża.
Cichy dźwięk interkomu był upiornie regularny, a próbujący się połączyć niezwykle cierpliwy, gdyż Andreas Venizelos spał jak zabity i dłuższą chwilę trwało, nim natrętny odgłos zdołał wyrwać go ze snu. Siadł półprzytomny, klnąc na czym świat stoi i przecierając oczy. Gdy dotarło do niego, co tak regularnie hałasuje, ruszył przez pogrążoną w mroku kabinę ku konsolecie łączności. Naturalnie musiał w coś kopnąć po drodze, toteż drugą jej połowę pokonał, skacząc na jednej nodze i klnąc z jeszcze większym entuzjazmem. W końcu opadł na fotel i spojrzał na chronometr — było kwadrans po drugiej, co oznaczało, że spał mniej niż trzy godziny. Przeczesał palcami zwichrzone włosy i włączył fonię, nie uruchamiając obrazu z uwagi na swój całkowicie rozmamłany wygląd. Dla dobra rozmówcy miał nadzieję, że sprawa była naprawdę ważna.
— Tak? — Przy dużej dozie dobrej woli można by uznać, że nie warknął.
— Andy? — spytał ciemny ekran. — Tu Mike Reynaud.
— Słucham, panie kapitanie. — Andy wyprostował się odruchowo, błyskawicznie przy tym przytomniejąc.
— Przykro mi, że musiałem cię obudzić po paru ledwie godzinach snu, ale właśnie z terminalu wyleciała w naszą stronę ciekawostka, o której sądzę, że powinieneś się jak najszybciej dowiedzieć. — Głos Reynauda był napięty i nieco przestraszony, co otrzeźwiło Venizelosa do reszty.
— Jaka ciekawostka, sir?
— Jednostka kurierska Korony z planety Manticore zmierzająca na planetę Medusa. Naturalnie nie kontrolowaliśmy jej, ale miałem okazję obejrzeć listę pasażerów. — Jednostki kurierskie miały absolutne pierwszeństwo i swobodę lotów w całym obszarze przestrzeni kontrolowanej przez Królestwo, ale coś w głosie mówiącego spowodowało, iż Andreas ugryzł się w język i poczekał w milczeniu na ciąg dalszy. — Leci nią Klaus Hauptman we własnej osobie. Nie wiem, jak zdołał się dostać na pokład kuriera Korony. A po tym co stało się z Mondragonem, pomyślałem sobie, sam zresztą wiesz, co sobie pomyślałem…