Выбрать главу

— Skąd ta pewność, panie McKeon?

— Bo nie ma żadnego innego logicznego wytłumaczenia jego obecności na pokładzie kuriera Korony, ma’am. To dowód jego politycznych koneksji i wyraźne określenie intencji. Gdyby miał zamiar sprawdzić swoich faktorów, przybyłby na pokładzie któregoś ze swoich statków. Do pani gubernator także nie przybywa, bo musiał już wykorzystać wszystkie polityczne wpływy i doskonale wie, że skoro nie zmusił hrabiny Marisy, by cokolwiek zrobiła, to damy Estelle na pewno do tego nie nakłoni. Tak więc pozostaje tylko pani, ma’am.

Honor powoli przytaknęła — wywód McKeona nie był bez zarzutu, ale ogólnie rzecz biorąc, miał rację. A wniosek na pewno wyciągnął słuszny. Co więcej, widać było w jego oczach autentyczną troskę i to nie o siebie. O okręt i być może trochę o kapitana.

— Zgoda, choć może się pan mylić — przyznała. — Nie sądzę, żeby tak było, a poza tym w niczym nie zmienia to naszych celów i obowiązków, prawda, panie McKeon?

— Tak, ma’am. Prawda.

— Doskonale. — Rozejrzała się niewidzącym wzrokiem po sali, próbując zebrać myśli. — Proszę wraz z Cardonesem i Tremainem skoncentrować się na odnalezieniu źródła zasilania tego laboratorium. W międzyczasie porozmawiam z damą Estelle i uprzedzę, kto do nas leci.

— Tak jest, ma’am.

— Doskonale — potarła skroń, czując napięcie Nimitza siedzącego na oparciu fotela.

Sądziła, że okazuje jedynie opanowanie i rzeczowość, jak przystało na kapitana mającego obowiązki do spełnienia, i że nie widać po niej, jak uczucie niezwykle podobne do strachu ściska jej żołądek i wypełnia niepewnością umysł. Pierwszy raz w karierze poczucie odpowiedzialności nie wystarczyło, by się uspokoić.

— Doskonale — powtórzyła, opuszczając dłoń. Przez moment przyglądała się swoim palcom, nim zwróciła się ponownie do McKeona. Pierwszy raz od dnia jej wejścia na pokład dostrzegł, jak bardzo ciągle jest młoda, i dotarło doń, że ona także posiada słabe punkty i można ją zranić do żywego. Zdusił w sobie odruchową niechęć i sam się zdziwił tym, co poczuł.

— Zajmiemy się tym, ma’am — usłyszał własny głos i dostrzegł w jej oczach zaskoczenie.

Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale to już przekroczyło jego możliwości.

— Dziękuję, pierwszy. — Honor wzięła głęboki oddech i McKeon dostrzegł, jak zmienia się jej twarz: wróciła pani kapitan, przesłaniając dziewczynę, którą przez moment widział. — W międzyczasie poproszę panią gubernator, by skierowała tu Barneya. Chcę razem z nim i Papadapolousem przedyskutować konsekwencje posiadania przez tubylców broni palnej.

— Tak, ma’am. — Słysząc zwykły rzeczowy głos, McKeon stanął na baczność, skłonił się i odwrócił na pięcie.

Drzwi zamknęły się za nim z cichym sykiem.

* * *

— Jest! Widzi pan, panie poruczniku?

Policjant z Agencji odsunął się od elektronicznej lunety zamontowanej w obrotowym uchwycie na szczycie wieży przekaźnikowej nad kraterem będącym jeszcze niedawno nielegalnym laboratorium. Wiele godzin minęło, zanim zaczęli namierzać źródło energii, gdyż przekaźnik był wielokierunkowy i nie posiadał anteny satelitarnej, czyli nie odbierał energii bezpośrednio z przestrzeni. Nie mieli pojęcia, gdzie jest następny (a raczej wcześniejszy) przekaźnik, musieli więc wizualnie sprawdzić wszystkie możliwe punkty w terenie. Tremaine spojrzał przez okular i humor natychmiast mu się poprawił — dostrzegł znajomy, paraboliczny kształt anteny satelitarnej usytuowanej na zboczu znacznie wyższego wzniesienia odległego o prawie dwadzieścia kilometrów. To, że pomalowano ją jak okoliczne skały, nie zmieniało faktu, że miała zbyt regularny kształt, by powstać w wyniku naturalnych procesów.

— Myślę, że masz rację, Chris. — Tremaine spojrzał na pierścień namiarowy lunety i uniósł komunikator. — Hiro?

— Jestem, sir — rozległ się głos Yammaty znajdującego się w pinasie unoszącej się nad ich głowami.

— Myślę, że Rogers znalazł antenę, choć jest naprawdę dobrze zamaskowana. Przyjrzyj się łańcuchowi na północ od tego przekaźnika w namiarze 0-1-8.

— Sekundę, sir… — Pinasa lekko zmieniła położenie i prawie natychmiast Yammata odezwał się ponownie. — Proszę powiedzieć Chrisowi, że ma doskonały wzrok. To antena, sir.

— Doskonale. — Scotty uśmiechnął się zadowolony. — Zaraz mu przekażę. Powiedz Ruth, żeby nas stąd zabrała, to poszukamy w przestrzeni kolektora.

— Aye, aye, sir.

* * *

— Major Papadapolous, ma’am — oznajmił McKeon i odsunął się, robiąc przejście.

Do sali odpraw wmaszerował kapitan w uniformie Royal Manticoran Marine Corps. Ponieważ na okręcie wojennym (i to niezależnie od wielkości) może być tylko jeden kapitan, by w bitewnym zamieszaniu nie było wątpliwości, kto i do kogo się zwraca, co w sytuacji krytycznej mogłoby mieć fatalne skutki, Papadapolous otrzymał funkcyjny awans na majora. Zresztą, pomimo dystynkcji kapitana wyglądał na majora i to takiego, który właśnie zszedł z plakatu rekrutacyjnego. Dla odmiany Barney Isvarian mający rzeczywisty stopień majora, tyle że w siłach policyjnych Agencji, wyglądał jak żywe zaprzeczenie oficera. Od dokładnie dwudziestu dziewięciu godzin nie spał, próbując dopaść odpowiedzialnych za śmierć i ciężkie rany sześćdziesięciu jeden jego przyjaciół. Honor była też prawie pewna, że w tym czasie nie zmienił ubrania.

Papadapolous spojrzał na niego i strzelił obcasami, ale z poważną wątpliwością w oczach. Miał śniadą skórę, jasne włosy i bystre oczy, a poruszał się z gracją na granicy wyzywającego stylu bycia. Widać było także, że jest u szczytu formy dzięki ciągłym treningom fizycznym, jakich Korpus wymagał od wszystkich żołnierzy liniowych niezależnie od stopnia. Był prawdopodobnie równie niebezpieczny co kodiak max (zgodnie z napisem na plakacie, który wywoływał zawsze ironiczne komentarze). Obok Isvariana wyglądał jednak na nieopierzonego.

— Chciała się pani ze mną widzieć, ma’am?

— Chciałam. Proszę spocząć, majorze. — Oficer siadł we wskazanym fotelu i czekał, przenosząc wzrok z kapitana na policjanta. — Czytał pan raport, który panu wysłałam?… To dobrze. Poprosiłam majora Isvariana, by się zjawił i udzielił panu wszelkich dodatkowych informacji, jakie mogą okazać się niezbędne.

— Niezbędne do czego, ma’am?

— Do stworzenia planu akcji na wypadek zaatakowania enklaw przez tubylców uzbrojonych w takie właśnie karabiny.

— Och… — Papadapolous zmarszczył brwi, po czym wzruszył ramionami. — Zaraz się tym zajmę, ma’am, ale doprawdy nie sądzę, żebym miał jakieś problemy.

I uśmiechnął się promiennie.

Uśmiech zwiądł bardzo szybko pod pozbawionym wyrazu spojrzeniem Honor, toteż spojrzał kątem oka na Isvariana. I zesztywniał, ten bowiem niczego nie ukrywał — spoglądał nań prawie z pogardą, co majorowi zupełnie się nie podobało, więc przeniósł z powrotem spojrzenie na Honor.

— Obawiam się, że nie całkiem podzielam pańską pewność siebie, majorze — oznajmiła spokojnie, nim zdążył coś powiedzieć. — Myślę, że zagrożenie jest znacznie poważniejsze, niż pan sądzi.

— Ma’am, obecnie na pokładzie mam dziewięćdziesięciu trzech ludzi. Dla pełnego plutonu, czyli trzydziestu pięciu, mam zbroje, dla wszystkich pozostałych klasyczne, nie zasilane oporządzenie kuloodporne. Jesteśmy w stanie zniszczyć każdą bandę stiitów ze skałkowymi strzelbami w każdej chwili i gdziekolwiek — wyjaśnił zwięźle i jakby po namyśle dodał: — ma’am.