Выбрать главу

— Pieprzenie. — To jedno rzeczowe, chłodne słowo pochodziło nie od Honor, lecz od Barneya, i Papadapolous zaczerwienił się mimo wściekłego spojrzenia, jakie posłał Isvarianowi.

— Przepraszam, sir? — spytał lodowato.

— Powiedziałem: „pieprzenie” — odparł równie lodowato Barney. — Wylądujecie, wyglądając ślicznie i bojowo, i rzeczywiście rozniesiecie w pył każdą grupę tubylców, jaką napotkacie. I będzie to wszystko, na co będzie was, kurwa, stać, podczas gdy inni zmasakrują wszystkich pozostałych ludzi przebywających na planecie.

Marine pobladł równie szybko co wcześniej poczerwieniał. Częściowo było to co prawda spowodowane językiem Isvariana, jakiego nie używa się w obecności przełożonych, ale tylko częściowo. Spojrzał na wymiętego i nie ogolonego rozmówcę, nie kryjąc pogardy, i warknął:

— Majorze, moi ludzie to Marines! Jeśli wie pan cokolwiek o Marines, powinien pan być świadom, że zawsze wykonujemy to, co do nas należy.

Honor zaczęła unosić dłoń, ale nim ten gest stał się wyraźny, Isvarian zerwał się na nogi i przechylił przez stół ku Papadapolousowi.

— Pozwól, że ja ci coś powiem o Marines, synku, a możesz mi wierzyć, że wiem o nich wszystko. Jesteście dzielni, lojalni, godni zaufania i uczciwi. — Szyderstwo w tonie było tak ostre, że mogło czyścić kadłub z farby. — Wiem, że możecie posadzić na dupie kodiak maxa jednym strzałem z dwóch kilometrów albo zestrzelić pojedynczego komara z roju przy użyciu plazmówki, nie wspominając o zaduszeniu hexapumy gołymi rękami. Wiem nawet, że zbroja daje wam siłę dziesięciu, bo mata czyste serca! Tylko, że to nie jest akcja rekrutacyjna, gdzie opowiada się takie bzdury, i nie jest to klasyczny abordaż czy inne ćwiczenia. Tym razem walka będzie prawdziwa, a nikt z was nie ma, kurwa, najmniejszego, bladego pojęcia, z czym przyjdzie wam się zmierzyć!

Papadapolous ze świstem wciągnął powietrze, ale nim zdążył eksplodować stosowną tyradą, Honor uniosła dłoń.

— Majorze Papadapolous — jej spokojny sopran wił, że oficer obrócił się ku niej. — Być może nie wie pan, że major Isvarian przed wstąpieniem do Agencji należał do Marines. Służył w Korpusie prawie piętnaście lat, a skończył służbę jako sierżant major dowodzący kontyngentem Marines na wyspie Saganami.

Papadapolous prawie podskoczył, spojrzał na Barneya i z trudem przełknął ślinę wraz z przygotowaną ripostą. Marines wybierani do służby na wyspie Saganami, gdzie mieściła się Akademia Marynarki Królewskiej, byli śmietanką Korpusu. Wysyłano najlepszych z najlepszych, stanowili równocześnie przykład i wyzwanie dla midszypmanów, którzy pewnego dnia mogą mieć pod swoimi rozkazami Marines.

— Panie majorze — powiedział cicho. — Przepraszam! I spojrzał w zaczerwienione oczy starszego oficera bez jednego mrugnięcia. Barney powoli usiadł.

— Kurde… nie pańska wina, majorze. A ja nie powinienem tak na pana wsiąść — przyznał, pocierając dłonią czoło. — Mimo to fakt jest faktem: nie macie pojęcia, z czym będziecie mieli do czynienia na dole.

— Może nie — zgodził się znacznie spokojniej Papadapolous. — Prawdę mówiąc, ma pan rację: powiedziałem, co powiedziałem, bez zastanowienia. Jeśli ma pan jakieś rady, z wdzięcznością ich wysłucham, majorze.

— No to do roboty. — Isvarian uśmiechnął się krzywo zmęczonym uśmiechem. — Najważniejsze jest to, że nie mamy pojęcia, ile takich samopałów istnieje ani co, tubylcy planują. Zrobiliśmy jednak próbę i okazało się, że Sharon Koenig miała rację. Zamontowaliśmy do tej strzelby normalną kolbę i przestrzelaliśmy ją. Ma odrzut taki, że mało ramienia nie urwie, ale jest celna na ponad dwieście metrów. Co prawda przydałyby się jej lepsze przyrządy celownicze, ale nie do końca, bo jedno trafienie nawet z tej odległości bez trudu wyłączy z walki, jeżeli nie zabije, każdego człowieka. Osiemnastomilimetrowa ołowiana kula jest w stanie amputować człowiekowi rękę majorze. Fakt: pańscy ludzie bez trudu poradzą sobie z każdą grupą, jaką spotkają, ale nie spotkają żadnej, jeśli tubylcy nie będą tego chcieli. Nie w terenie: oni są doskonali w kamuflażu, z pięciu metrów nie dostrzeże się nomada w mchu, może mi pan wierzyć. Was ochronią pancerze, ale nie ochronią one cywilów, którzy ich nie mają.

— Rozumiem — głos Papadapolous, był już zupełnie spokojny. — Jaka jest realna szansa, że będziemy mieli do czynienia z masowym powstaniem?

— Nie wiemy. Prywatnie w to wątpię, ale mogę się mylić. Jeśli będzie to seria niewielkich ataków, moi ludzie prawdopodobnie poradzą sobie z nimi. Tylko, że ktoś zaopatrywał ich w mekohę w przemysłowych ilościach i nauczył, jak posługiwać się bronią palną. Na pewno dojdzie do groźnego incydentu, tylko nie wiadomo jak groźnego. Jeśli zaatakują któreś z miast, obrońcy powinni utrzymać mury do naszego przybycia. Jeśli zaatakują enklawy… — Barney wzruszył ramionami. — Ochrona większości nie wycięła nawet mchu wokół perymetru, prawie żadna nie ma umocnień, a większość to otwarte kompleksy. Wątpię, by w którejkolwiek ustalono chociażby strefy ogniowe, a jeśli nie liczyć Haven, nikt oprócz nas nie przysłał tu zawodowców.

Ostatniemu zdaniu towarzyszył zmęczony, ale szczery uśmiech.

— Rozumiem. — Papadapolous uśmiechnął się w odpowiedzi i spojrzał na Honor. — Ma’am, przepraszam, jeśli wydałem się zbyt pewny siebie. Za pani pozwoleniem, chciałbym wziąć majora Isvariana do siebie, by wziął udział w odprawie dowódców plutonów. Razem ułożymy plan, który dla odmiany będzie przemyślany, a przedstawię go pani najszybciej, jak to będzie możliwe.

— Myślę, że to sensowny pomysł — odparła Honor normalnym tonem i dodała, spoglądając na Barneya. — Choć lepszym wydaje się nakarmienie majora Isvariana i zamknięcie go na kilka godzin w kabinie, by zdrzemnął się przed odprawą.

— To faktycznie dobry pomysł, ma’am — przyznał Isvarian nieco niewyraźnie, a gdy wstał, zatoczył się ze zmęczenia. — Natomiast jeśli major Papadapolous nie ma nic przeciwko temu, chciałbym się najpierw wykąpać.

— Da się zrobić, majorze — oświadczył z błyskiem w oku Papadapolous.

Honor uśmiechnęła się, widząc, jak eskortuje chwiejnie stąpającego się Barneya do drzwi.

ROZDZIAŁ XIX

Pinasa Scotty’ego dryfowała na orbicie dwieście metrów od olbrzymiego kolektora energetycznego, a sam Scotty w towarzystwie Harknessa i Yammaty znajdował się w przestrzeni w jego pobliżu, nadal nie do końca wierząc, że trafili we właściwe miejsce.

— Jest pan pewien, że chce pan to zrobić, sir? — spytał Harkness. — To w sumie sprawa Agencji…

— Kapitan mnie kazała znaleźć źródło energii — odparł ostrzej niż zwykle Tremaine. — Na dodatek, jeśli mamy rację, to technicy Agencji, zwłaszcza zajmujący się kolektorami, są ostatnimi ludźmi, którzy powinni to sprawdzić.

— Nie sądzi pan chyba, że… — zaczął Yammata i umilkł, widząc stanowczy ruch ręki chorążego.

— Prawdę mówiąc, nie myślę. Wiem tylko, że namiar anteny wskazał ten właśnie kolektor. Dopóki tego nie sprawdzimy i nie będziemy mieli absolutnej pewności, nie meldujemy o tym nikomu. Jasne?

— Tak jest, sir — mruknął Yammata.

Tremaine skinął z zadowoleniem głową i odczepił od pasa z narzędziami zasilany klucz. Dał mały ciąg silniczka manewrowego skafandra, a gdy znalazł się wystarczająco blisko kolektora, złapał się uchwytu nad panelem technicznym. Czubki butów umieścił w zatrzaskach służących do tego celu, a karabińczyk liny bezpieczeństwa skafandra przypiął do uchwytu. Dopiero wtedy zabrał się za pierwszą śrubę. Klucz był w pełni załadowany, toteż odkręcanie szło szybko. Scotty czuł jego wibracje przez skafander i na nich właśnie się koncentrował, próbując nie patrzeć na pieczęć Królestwa Manticore plombującą panel.