Выбрать главу

Spojrzała nań pytająco, więc kiwnął głową w geście potwierdzenia.

— Plan desantu majora Papadapolousa wydaje mi się dobry — kontynuowała — ale chcę w nim zmienić dwie rzeczy.

— Tak, ma’am?

— Po pierwsze, chcę, by Marines załadowali się do pinas już teraz. Będzie im trochę ciasno, ale jest tam wystarczająca ilość miejsc sypialnych. Naturalnie mają pozostawać w pełnej gotowości do akcji, tyle że bez pancerzy; te mogą włożyć w drodze na powierzchnię albo już po wylądowaniu, bo wątpię, żeby trafili prosto w walkę.

— Tak jest, ma’am. A druga zmiana?

— Niech porucznik Montoya i reszta naszego personelu medycznego wrócą na pokład. I to zaraz po zakończeniu wachty, a jeśli okaże się to niewykonalne, to tak szybko jak zdoła ich pan tu ściągnąć.

— Przepraszam, ma’am? — McKeon nie zdołał ukryć zaskoczenia i Honor uśmiechnęła się kwaśno.

— Oficjalnie zdecydowałam, że nieuczciwe jest, by dama Estelle i Agencja zmuszeni byli korzystać w sytuacji zagrożenia z usług naszego młodszego stażem i doświadczeniem lekarza. Komandor Suchon, która ma więcej lat służby, będzie znacznie przydatniejsza na powierzchni jako bardziej doświadczony lekarz, komandorze McKeon.

— Rozumiem, ma’am. — W oczach McKeona rozbłysły diabelskie iskierki. — A nieoficjalny powód?

— Matsuko i Barney mają doskonałą ekipę medyczną, a w enklawach również jest sporo dobrych cywilnych lekarzy. Razem dadzą sobie radę i bez pomocy czegoś takiego jak pani chirurg komandor Suchon — odparła ponuro, nie kryjąc pogardy i niechęci. — Porucznik Montoya może być o dziesięć lat młodszy, ale już jest lepszym lekarzem niż ona kiedykolwiek będzie. Jeśli będziemy potrzebowali lekarza, chcę mieć najlepszego z możliwych, a niewykluczone, że będziemy go potrzebować naprawdę szybko.

— Naprawdę sądzi pani, że może być aż tak potrzebny?

— Nie wiem. — Honor wzruszyła ramionami. — Proszę to nazwać przeczuciem. Albo przemęczeniem. Na pewno poczuję się lepiej, mając na pokładzie dobrego lekarza.

— Rozumiem, ma’am. — McKeon spoważniał, już zadając poprzednie pytanie. — Zajmę się tym.

— Doskonale. Będę w swojej kabinie; muszę skończyć raport. — Honor uśmiechnęła się, a był to dziwny uśmiech — mieszanina zmęczenia, przestrachu, świadomości własnej ignorancji i czegoś, co można by nazwać podnieconym oczekiwaniem.

McKeon, widząc go, poczuł coś lodowatego pełznącego po kręgosłupie.

— Kto wie? — dodała Honor, wstając, nadal z tym dziwnym uśmiechem. — Być może za kilka godzin będę nawet w stanie dodać coś interesującego do jego treści…

I skierowała się ku windzie z treecatem w objęciach. Spoglądający za nią McKeon stał nieruchomo przez kilkanaście długich sekund, zastanawiając się, co w jej uśmiechu tak go przeraziło.

ROZDZIAŁ XXVII

Porucznik Sił Policyjnych Agencji Frances Malcolm przeciągnęła się i ziewnęła, aż zatrzeszczało. Patrolowiec leciał nad wzgórzami porośniętymi kilometrami mchu. Lot był praktycznie bezgłośny, toteż wyraźnie usłyszała, jak coś za nią łupnęło. Obejrzała się, nie wstając z fotela: kapral Truman, górny strzelec, stał na podłodze pod wieżyczką i uśmiechał się niewinnie.

— Przepraszam, Franny — bąknął i Frances omal się nie skrzywiła.

Podobnie jak Barney Isvarian, była eks-Marine, a w Agencji nie było zwyczaju przesadnego przestrzegania formalności. Na dodatek Truman był policjantem przeniesionym tu na własną prośbę z policji San Giorgio na Manticore. Wszystko to razem spowodowało, iż jakiś czas temu przestała próbować zrobić z niego żołnierza — było to tyleż bezcelowe, co niewykonalne. W końcu Agencja nie była Korpusem, a mimo to policjanci umieli dbać o siebie i nie tracili głowy w gorących sytuacjach. A że na takich nie wyglądali, no cóż…

— Zapomniałem termosu — wyjaśnił Truman, po czym zabrał zgubę i wdrapał się z powrotem do wieżyczki strzeleckiej.

Słysząc bulgot wylewanej do kubka kawy, Frances potrząsnęła smętnie głową. Nie, Truman definitywnie nie był z Korpusu.

— Zbliżamy się do granicy trzystu kilometrów, Franny — poinformował ją pilot.

Od opuszczenia delty lecieli zakosami, czyli w klasyczny sposób pozwalający przeszukać spory teren po bokach wyznaczonej trasy, i z niewielką szybkością — siedemdziesiąt pięć kilometrów na godzinę, co przypominało pełzanie, zwłaszcza że Isvarian mówił na odprawie o pośpiechu. Teraz dolatywali do granicy trzystu kilometrów od szpitala, czyli maksymalnej odległości, jaką mógł przebyć ten zaćpany nomad. I po drodze nie napotkali żadnej większej grupy uzbrojonych w skałkówki nomadów — za to Frances Malcolm gotowa była dać głowę. Tubylcy mogli być mistrzami kamuflażu, ale większa ilość ciepłokrwistych ciał i stalowych luf nie ukryłaby się przed sensorami patrolowca, a…

— A to co? — Zdziwiony głos sierżanta Hayabashiego przerwał jej rozmyślania.

Hayabashi pochylał się nad ekranem, na którym widać było jaskrawy punkt.

— Źródło energii — powiedziała niepotrzebnie Frances. — Mały generator albo spory pojazd.

— Co by nie było, nie ma prawa tutaj być, no nie? — spytał Hayabashi.

— Nie ma, ale nie wyciągajmy pochopnych wniosków. Szukamy naszprycowanych tubylców, nie ciekawostek, a to może być zwykły uziemiony pojazd z awarią napędu.

— Jasne. A ja mogę być własną ciotką, dziewicą i abstynentką — zgodził się Hayabashi. — Poza tym…

Urwał nagle, ponieważ punkt zniknął z ekranu. Pochylił się nad klawiaturą, sprawdził coś i ponownie spojrzał na Frances.

— Coś go zasłoniło — wyjaśnił.

— Widziałam. Mogła to być skała, grzbiet wzgórza albo… albo to coś jest ukryte, dajmy na to, pod jakimś nawisem i przypadkiem tylko mogliśmy nań zerknąć.

— Ukryte? — spytał niewinnie sierżant.

— Nie powiedziałam, że to źródło energii nie jest podejrzane, tylko że może nie być — przypomniała mu i poleciła pilotowi: — Zawróć Jeff i zejdź na jakieś sto metrów. Jeśli ponownie na to trafimy, chcę mieć obraz, nie tylko odczyt.

— Zawracam, ma’am — zameldował Jeff i położył maszynę w ostry skręt.

Hayabashi bez słowa przełączył ekran na obraz z kamery dziobowej.

— O żesz ty! — mruknął chwilę później. — Przepraszam łaskawą panią oficer; miała pani całkowitą rację, jak widać na załączonym obrazku.

I wskazał palcem ekran; Frances zerknęła zza jego ramienia i zmrużyła z wrażenia oczy — w wylocie jaskini wyglądającej na naturalną widać było przód jakiegoś pojazdu niezbyt starannie przykryty siatką maskującą. Ani czujnik termiczny, ani magnetyczny nie rejestrowały niczego.

— Jeff, zawieś nas nad tą ciekawostką — poleciła, odwracając się i uruchamiając moduł łączności z kontrolą lotów Agencji. — A ty, Truman, uważaj. Co prawda nie spodziewam się kłopotów, ale pamiętajcie o laboratorium. To wygląda podejrzanie spoko…

Na jej konsoli nagle zawył alarm — czujnik magnetyczny ożył, a moment po nim termiczny; wskaźniki metalu i ciepła mnożyły się pod patrolowcem jak oszalałe, rozkwitając na całym ekranie zupełnie jakby wyskakiwały spod ziemi… sekundę później dotarło do niej, że tak właśnie było. Jaskinia, w której parkował zamaskowany pojazd, musiała być największym, ale na pewno nie jedynym otworem prowadzącym do olbrzymiego podziemnego systemu jaskiń znajdującego się dokładnie pod nimi. Ze wszystkich pozostałych wysypywali się właśnie tubylcy, zupełnie jakby powtórne pojawienie się patrolowca Agencji było sygnałem do rozpoczęcia akcji.