— Uważaj na skrzydła, Gunny — polecił Jenkinsowi i przełączył się na kanał marynarki. — Hawk Jeden, tu Falcon Leader, uważajcie na zbocza, żebyście jeśli nastąpi przełamanie, byli w stanie natychmiast je zlikwidować.
— Falcon Leader, tu Hawk Jeden — odpowiedział Tremaine. — Będziemy pilnowali skrzydeł.
— Dzięki, Hawk Jeden. — Papadapolous ponownie skupił się na mapie, na której pojawiły się informacje o nieprzyjacielu znajdującym się już w dolinie.
Do rozpoczęcia walki pozostał według jego oceny może z kwadrans.
Porucznik Liam Kilgore jednym okiem spoglądał na wyświetlacz skafandra, drugim sprawdzał karabin pulsacyjny. Zwiadowcy zrobili, co do nich należało, czyli wykryli stiitów i wrócili, nie zauważeni, meldując cały czas o położeniu wroga. Teraz był najwyższy czas, by dołączyli ponownie do sił głównych i przygotowali się do skopania dupy przeciwnikowi, toteż z aprobatą obserwował, jak przenikają przez jego linie i wtapiają się w tło na pozycjach, które wybierał w dużym pośpiechu. Jego pancerny pluton miał przechwycić i powstrzymać napastników przed dotarciem do reszty Marines i policji, zajmujących stanowiska z tyłu i powyżej i znacznie gorzej chronionych przed ogniem niż jego ludzie. Żałował, że nie ma O’Briana, ale nawet cała jego drużyna nie wystarczyłaby do właściwego wzmocnienia siły ogniowej, jaką dysponował. Pozostało jedynie mieć nadzieję, że będzie ona wystarczająca do powstrzymania tubylców.
Pierwsi właśnie weszli w jego pole widzenia i Kilgore zaklął pod nosem — całe dno doliny wypełnione było wyjącą masą, zbliżającą się zaskakująco szybko. W krótkim czasie mógł wyłączyć elektroniczną lornetkę skafandra, głównie dlatego, że tłum nie próbował się ukryć, co zresztą było niemożliwe. Mikrofony zewnętrzne przekazywały wysoki zaśpiew przypominający skandowanie lub litanię i wrzaski, jakie wydawali dla dodania sobie animuszu. Mniej niż połowa dosiadała jehrnów pochodzących z północnej półkuli, ale utrzymywali takie tempo jazdy, by nie wyprzedzać pieszych maszerujących szybkim krokiem i kolebiących się dziwacznie na trzech nogach. Wszyscy byli uzbrojeni, a tylko nieliczni nie posiadali broni palnej — ci wywijali dzidami, mieczami i inną bronią sieczną. Ciekawostką było, iż wszystkie karabiny zostały wyposażone w bagnety. Ogólnie rzecz biorąc, widok atakującej fali mroził krew w żyłach, głównie z powodu demonstracyjnej beztroski tubylców, którzy ignorowali wszystko, pewni, iż nic nie zdoła ich zatrzymać. Kilgore’a najbardziej deprymowała świadomość, że ma do czynienia z przeciwnikiem, który pod wpływem narkotyku nie odczuwa bólu i strachu. Z drugiej strony, tamci nigdy nie mieli do czynienia z w pełni uzbrojonymi Marines i na pewno czekał ich spory szok, a…
— Falcon Leader do wszystkich — rozmyślania przerwał mu ostry głos kapitana w słuchawkach. — Ognia!
Broń miał wycelowaną od dłuższej chwili (to jest od momentu dostrzeżenia przeciwnika), co było czynnością zupełnie automatyczną. Teraz kciukiem przestawił selektor na ogień ciągły, a małym palcem wcisnął przycisk, przełączając pulser na eksplodującą amunicję. Odczekał jedno uderzenie serca i gdy atakujący motłoch stał się jedynie celem, nacisnął spust.
To nawet nie była rzeź — to było coś znacznie gorszego. Atakujący nigdy nie słyszeli o rozproszeniu się czy szukaniu osłony w trakcie ataku, a ponieważ zajmowali całe dno doliny, idąc ramię przy ramieniu, w zasadzie nie trzeba było celować: stanowili jeden wielki cel, bo pocisk, który chybił jednego, musiał trafić innego. Pulser szarpnął lekko, gdy mały generator antygrawitacyjny wypchnął z lufy setkę eksplodujących, czteromilimetrowych pocisków w mniej niż dwadzieścia sekund. Ciała tubylców eksplodowały gejzerami krwi, kości, flaków i mięsa, gdy Kilgore przesunął półkoliście broń, kosząc ich z półobrotu. A oprócz niego do napastników strzelało prawie trzysta podobnych karabinów pulsacyjnych, z czego część z wyżej położonych na stokach stanowisk. Dodać do tego należało wielolufowe działka drużyny wsparcia, których basowy pomruk wyraźnie było słychać. A także plazmówki, których strzały na poły spopielały dziesiątki napastników. Część policjantów uzbrojona była w granatniki i wyrzutnie rakiet; nie oszczędzali amunicji. Głuche wybuchy pocisków w środku tłumu wyrzucały w powietrze kawałki mchu, ciał i skał, wywołując deszcz krwawych szczątków i pourywanych kończyn. Nawet mekoha nie zdołała otumanić tubylców na tyle, by nie dotarło do nich, że znaleźli się w przedpokoju śmierci. Wyjąc i ginąc, spróbowali się cofnąć, ale dalsze szeregi nieświadome skali rzezi nie pozwoliły im na to, a pchane przez jeszcze dalsze ruszyły do przodu. Po ciałach zastrzelonych i umierających pozostali szli dalej, a atak nawet się rozszerzał — dzięki trzem kończynom tubylcy niezwykle sprawnie poruszali się po stromych zboczach, szarżując prosto na plujące ogniem i śmiercią lufy.
Ledwie wierząc własnym oczom, porucznik Kilgore zmienił magazynek, opróżnił go jednym półkolistym ruchem, zmienił ponownie i kontynuował ostrzał. Wrzaski i huk eksplozji na zewnątrz były tak głośne, że wyłączył mikrofony, ale częstotliwość kompanii i plutonu pełna była krzyżujących się meldunków i rozkazów. Tubylców było tylu i poruszali się z taką szybkością, że mimo przewagi ognia ludzie po prostu nie nadążali ich zabijać. Ginęli masowo, ale na miejsce każdego zabitego wyrastał nowy i gnał dalej, coraz bardziej zmniejszając odległość od obrońców, nim padł. Każdy myślący przeciwnik, widząc, jakie ponosi straty, zaprzestałby ataku i zaczął uciekać z tego morderczego ognia. Ci tego nie robili. Przypominali żywą, bezmyślną falę gotową ponieść dowolne straty, byle dostać przeciwnika. Przedostawali się coraz wyżej, a jego zwiadowców było zbyt mało, by ich powstrzymać.
— Falcon Trzy, tu Falcon Leader! — rozległo się w słuchawkach. — Wycofać się! Powtarzam: Falcon Trzy, wycofać się i oczyścić zbocza dla wsparcia lotniczego.
— Tu Falcon Trzy, wykonuję — potwierdził Kilgore głosem, który nawet w jego uszach brzmiał ostro a zarazem bezbarwnie, po czym tym samym tonem przekazał polecenie odwrotu swym ludziom.
Wyskoczył z ukrycia, czując grad ołowianych pocisków rozpłaszczających się na pancerzu — tubylcy, widząc wreszcie przed sobą cele, zasypali Kilgore’a i jego ludzi lawiną ołowiu. Zupełnie zresztą bezskuteczną. Odbił się i wylądował z cichym szumem amortyzujących skok serwomechanizmów kilka metrów dalej i wyżej. Połowa jego podwładnych osłaniana ogniem drugiej połowy zrobiła to samo, po czym role się odwróciły. Widząc uciekającego przeciwnika i czując słabnący ostrzał, tubylcy na zboczach runęli do ataku, mimo że na dnie doliny masakra trwała w najlepsze.