Kolejny pocisk rozsmarował się na hełmie Kilgore’a z hukiem, od którego mu w uszach zadzwoniło, ale następny skok wyniósł go na szczyt wzniesienia. W kilka sekund później wszyscy zwiadowcy opuścili stoki wąwozu i z nieba spadły pinasy. Nurkując z wyciem dartego kadłubami powietrza, przeleciały wzdłuż ścian wąwozu, zrzucając napalm i bomby kasetowe, które w połączeniu z działkami laserowymi i pulsacyjnymi wyorały dziesięciometrowej szerokości pasy całkowitego zniszczenia i śmierci w wyjącym tłumie. Nad południowym krańcem doliny pinasy zawróciły i wykonały kolejny nalot.
A potem następny — z północy na południe.
I następny.
I trwało to aż do chwili, w której trupy leżały po pięć, sześć na kupie, a w dolinie śmierci nie pozostał nikt żywy.
Sierżant O’Brian usłyszał dochodzącą zza pleców nagłą, choć odległą kanonadę, ale to go bezpośrednio nie dotyczyło, więc pozostał skupiony na zadaniu. Jego drużyna zajęła pozycje strzeleckie wzdłuż niewysokiej, acz stromej grani. Po drugiej stronie płytkiej dolinki widać było otwór jaskini, z którego wystawał przód jakiegoś latającego pojazdu atmosferycznego. Przez lornetkę wyraźnie było widać przednie podwozie i wystające po bokach maski niczym kły drapieżnika lufy działek pulsacyjnych. Smukły pojazd nie miał żadnych oznaczeń (przynajmniej na widocznej części kadłuba). Co niczego nie zmieniało — nawet gdyby był legalnie zarejestrowany, przebywał w zakazanym rejonie, a uzbrojenie z całą pewnością było nielegalne, bowiem z uzbrojonych patrolowców na planecie miała prawo korzystać wyłącznie policja Agencji. Problem O’Briana polegał na tym, co zrobić ze znaleziskiem. Policjantem nie był, a horror pobojowiska wokół i wewnątrz wraku policyjnej maszyny miał świeżo w pamięci — to wszystko razem sprawiało, że nie miał najmniejszej ochoty bawić się w gliniarza.
Odsunął elektroniczną lornetkę na czoło i przełączył się na częstotliwość pinasy.
— Hawk Trzy, tu Falcon Trzy-Trzy, jesteście gotowi ich przygwoździć, gdyby spróbowali pryskać?
— Falcon Trzy-Trzy, tu Hawk Trzy, jesteśmy gotowi, ale jeśli do tego dojdzie, nie zostawimy za wiele dowodów.
— Rozumiem, Hawk Trzy. Spróbuję zgarnąć ich na ziemi, ale uważajcie na wszelki wypadek.
— Będziemy, Falcon Trzy-Trzy. Powodzenia.
— Dzięki. — O’Brian przełączył się na kanał drużyny. — Stimson, widzisz ten nawis skalny nad wejściem do jaskini?
— Widzę. — Stimson obsługujący karabin plazmowy jak zwykle był lakoniczny i znudzony, co nie było w stanie zwieść nikogo, kto go znał.
— Chcę, żebyś nim zatkał wylot i to z tym cackiem, które tam parkuje wewnątrz. Może to być dowód rzeczowy, więc go do końca nie zniszczymy. Możesz mu zwalić tę skałę na maskę?
— Może się uda… — w głosie Stimsona słychać było powątpiewanie. — Ale nie założyłbym się. Jest gruba, kąt strzału będzie nienajlepszy, a moja zabawka nie ma aż takiej siły przebicia…Gdybym był niżej, powinno się udać, sierżancie.
— A możesz się dostać niżej tak, żeby cię nie zauważyli?
— Niech przejdzie od północnej strony — wtrąciła Hillyard. — Tam jest sporo głazów i nierówności terenu.
— Brzmi obiecująco, sierżancie — zgodził się Stimson.
— W takim razie ruszaj.
— Już lecę.
O’Brian chrząknął zadowolony, ale mikrofony skafandrów wyłapywały jęk turbin i inne mechaniczne odgłosy dobiegające z jaskini oraz z większego otworu w skale pod nią. Mogło tam być więcej pojazdów, tak latających, jak i jeżdżących.
— Hadley, uważaj na niższą jaskinię — polecił. — Jakby coś z niej chciało wyjechać czy wylecieć, wal, i do diabła z dowodami!
— Z przyjemnością, sierżancie.
— Sharon, jak tylko Stimson zatka dziurę, weź ludzi i zajmijcie się tą mniejszą jaskinią po lewej. Bili, weź Parkera i Lovejoya i sprawdźcie tę z prawej. Hadley i Stimson zostają i będą wszystkich osłaniać. Wszyscy zrozumieli?
Odpowiedział mu bezładny chór potwierdzeń, a potem pozostało tylko czekać, aż Stimson dotrze na pozycję. Zdawało się trwać to całą wieczność, co oczywiście było tylko złudzeniem. Strzelanina na południu grzmiała głośniej niż na początku, czyli pieprzonych tubylców było więcej niż sądzili, a jedyne co O’Brian mógł zrobić, to czekać na Stimsona.
— Jestem na pozycji — odezwał się wreszcie Stimson.
— Więc bierz się do roboty — warknął O’Brian. Prawie natychmiast z dołu wystrzelił ładunek oślepiająco białej plazmy i uderzył w dolną powierzchnię skalnego nawisu. Para, dym i roztopione krople kwarcu nie zdążyły jeszcze opaść, gdy w to samo miejsce trafił drugi, powiększając dziurę, i cały nawis runął z łoskotem, tarasując wylot jaskini i demolując kadłub parkującego pojazdu na podobieństwo tępej gilotyny. Nim kamienie przestały się sypać, O’Brian był już na nogach.
— Ruszamy — polecił i pancerni zwiadowcy skoczyli do przodu.
O’Brian w trzydzieści sekund dotarł do wylotu jaskini i padł za osłoną głazu na wypadek, gdyby ktoś jednak na nich czekał z bronią gotową do strzału. Sprawdził ekran i chrząknął z zadowoleniem — wszyscy dotarli na pozycje, teraz ktoś musiał się rozejrzeć i mieć nadzieję, że nikt przy tej okazji nie odstrzeli mu głowy.
— Pilnuj mojej dupy, Turner — warknął i wyjrzał zza osłony.
Do wnętrza prowadziła nie jaskinia, lecz korytarz, w którym nie było żywej duszy. O’Brian ruszył nim ostrożnie, bardziej zwracając uwagę na odczyty sensorów niż na obraz. Po paru krokach chrząknął ponownie — z przodu znajdowały się następne źródła energii, a więc znaleźli się w bazie, której wszyscy szukali. A to znaczyło, że gdzieś tam tkwiły te skurwysyny, które dostarczyły tubylcom skałkówki. Nie przyspieszając kroku, uśmiechnął się do tej myśli szeroko. I paskudnie.
Korytarz skręcał w lewo i rozszerzał się, przechodząc w jaskinię. W następnej, położonej nieco niżej, znajdowało się z tuzin kaszlących mężczyzn skulonych za stertami pojemników i załomami skał. Całe wnętrze wypełniały kurz i dym wywołane strzałem Stimsona, a raczej wdmuchnięte przez lawinę skalną będącą efektem jego strzałów. Wyglądało to wszystko na gwałtownie przerwane pakowanie poprzedzające pospieszną ewakuację, która właśnie wzięła w łeb. O’Brian uśmiechnął się z mściwą satysfakcją, po czym spoważniał, widząc uzbrojenie kaszlących: dwa działka pulsacyjne, pulsery i broń boczna. Większość nosiła typowe nie zasilane oporządzenie kuloodporne. Z drugiej strony, jego ludzie byli w pancerzach bojowych, a na dodatek tamci nawet nie podejrzewali ich obecności.
Już miał nacisnąć spust, gdy przypomniał sobie, że kapitan mówił coś o jeńcach i dowodach.
— Strzelać tylko całymi pociskami — polecił podkomendnym. — I spróbujcie nie zniszczyć sprzętu, stary chce dowodów. Tylko mi tu głupio nie ryzykować!
Przestawił broń na zapasowy magazynek załadowany nieeksplodującą amunicją i ruszył powoli do przodu, starając się zachować ciszę. Turner równie cicho przesunęła się w prawo i zajęła pozycję umożliwiającą osłonę pleców O’Briana. Widząc, że jest gotowa, sierżant włączył zewnętrzny głośnik skafandra i warknął:
— Rzucić broń i podnieść łapy do góry!
Wzmocniony przez skafander głos odbił się echem od ścian i kaszel na dole umilkł jak nożem uciął. Wszyscy obecni spojrzeli w jego stronę, a dwóch czy trzech odruchowo posłuchało rozkazu.