Tak wyglądała sytuacja, gdy Honor obserwowała zbliżające się jednostki Obrońców — za szesnaście minut miną ją, nie zatrzymując się i zostawiając samotną niemalże dokładnie na drodze Agresorów.
Admirał Eskadry Zielonej Sebastian D’Orville wpatrywał się w ekran ukazujący obraz przestrzeni otaczającej jego okręt flagowy, superdreadnaught HMS King Roger. Ekrany tego typu były całkowicie bezużyteczne w koordynowaniu bitew, ale ukazywany przez nie obraz należał do spektakularnych. Jego okręty mknęły z prędkością stu siedemdziesięciu tysięcy kilometrów na sekundę (prawie 0.57c) i gwiazdy przed dziobem były ledwie dostrzegalnie bardziej niebieskie niż powinny. Ekran grawitacyjny okrętu miał metr grubości, a siła grawitacji wzrastała w nim z zera do dziewięćdziesięciu siedmiu metrów na sekundę kwadrat, dzięki czemu ekran łapał fotony niczym jezioro z kleju i odginał promienie najsilniejszej broni energetycznej niczym miedziany drut. Obserwowane przezeń gwiazdy były radykalnie przesunięte ku czerwieni, co korygowały komputery pokładowe, nim obraz pojawił się na ekranie. Nie zawsze udawało im się idealnie trafić. Dawało to jeszcze jeden swoisty efekt uboczny — cywilne impellery regenerowały pojedynczy ekran, wojskowe podwójny, co przy wypełnieniu przestrzeni między nimi przez osłonę skutecznie blokowało sensory przeciwnika. Mogły one analizować zewnętrzny ekran i wytwarzający go okręt, ale nie były w stanie przeniknąć drugiego, a więc i dostrzec niczego, co znajdowało się za nim.
— Admirał Hemphill zwalnia ze stałą prędkością, sir — zameldował szef sztabu, przerywając rozmyślania D’Orveille’a. — Za dwadzieścia minut powinniśmy być w zasięgu skutecznego ognia.
— A ta jej wydzielona eskadra?
— Namierzyliśmy ich transmisję około dwunastu minut temu, sir. Jest głęboko wewnątrz systemu — kapitan Lewis starał się mówić neutralnym tonem, ale i tak przesiąknięty był on pogardą.
D’Orville uśmiechnął się lekko, rozumiejąc podwładnego doskonale. — Sonja będzie ślicznie wyglądać, gdy ją dokopią do Manticore, a tak właśnie się stanie, jeśli spróbuje walczyć bez tych dreadnaughtów, które nie wiedzieć dlaczego odesłała w pobliże planety. Powinna jak najprędzej się z nimi połączyć, bo inaczej starcie przetrwają jedynie smętne resztki jej zespołu. Późno bo późno, ale próbowała to zrobić, co wyjaśniało dziwny kurs, z pozoru oddalający jej okręty od planet, których miała bronić — była to najkrótsza droga do odesłanych okrętów. Miał co prawda ochotę zignorować jej jednostki i polecieć prosto do celu — byłoby naprawdę miło zbombardować Manticore, nie pozwalając Sonji oddać choćby jednego strzału w jej obronie, ale jego zadaniem było zdobycie planety, nie zaś jej zniszczenie. A żaden taktyk wart złota noszonego na rękawach nie przepuściłby okazji do zniszczenia dwóch trzecich sił przeciwnika, skoro nadarzała się ku temu okazja. Zwłaszcza jeśli przeciwnik musiał bronić systemu i nie mógł się wycofać z walki.
— Wszystkie jednostki zajęły wyznaczone pozycje? — spytał.
— Tak jest, sir. Zwiadowcy kończą wycofywanie się za ścianę.
— Doskonale.
D’Orville odruchowo spojrzał na główny holoekran taktyczny — podległe mu okręty tworzyły szyk zwany ścianą, czyli formację głęboką na jeden okręt, za to długą i wysoką na kilkanaście. Okręty znajdowały się tak blisko siebie, jak tylko pozwalały na to ich ekrany, dzięki czemu szyk nie bardzo nadawał się do manewrowania, za to umożliwiał prowadzenie ognia wszystkim jednostkom i to pełnymi salwami burtowymi. Ponieważ strzelanie przez ekran nie wchodziło w grę, formacja ta była najpraktyczniejszą w boju spotkaniowym flot. Spojrzenie na chronometr uświadomiło mu, że zostało siedemnaście minut do wejścia w zasięg rakiet.
Z początku wystrzelono niewielką liczbę rakiet — szansa trafienia z takiej odległości była niewielka, a żaden okręt, nawet największy, nie ma niewyczerpanego ich zapasu. Było ich jednak dość, by zapewnić przeciwnikowi uczciwe zajęcie, a każdego dobrego liberała czy postępowca przyprawić o atak nerwowy. Każda rakieta bowiem miała prawie siedemdziesiąt pięć ton i kosztowała nieco ponad milion dolarów. I to bez głowicy; trzeba by być idiotą, by w trakcie ćwiczeń używać w pełni sprawnej broni mogącej wyrządzić rzeczywiste szkody. Flota od wielu lat była w tej kwestii nieustępliwa, podobnie jak w innej — symulacje komputerowe doskonale zdawały egzamin i tak oficerowie, jak i inni członkowie załóg spędzali w symulatorach wiele godzin, ale żadna symulacja nie była w stanie zastąpić fizycznego strzelania. Tylko w ten sposób ludzie nabywali praktyki i zaufania do sprzętu, ucząc załogi wyrzutni rzeczy, o których komputerom nawet się nie śniło. Pomimo więc rozmaitych nacisków politycznych RMN odbywała ćwiczebne strzelania, z czego Honor była nader zadowolona.
Teraz jednak miała ważniejsze zmartwienia, gdy obserwowała zbliżające się okręty admirała D’Orville’a. Honor Harrington nigdy nie należała do najlepszych matematyków Królewskiej Marynarki i to pomimo testów regularnie wykazujących, iż powinna do tego grona należeć. Już w akademii teoria, czyli jej możliwości, nie pokrywała się z praktyką, czyli jej wynikami. Prawdę mówiąc, na trzecim roku omal nie wyleciała przez problemy z wielowymiarową matematyką. A swoistą ciekawostkę stanowiło to, iż ukończyła akademię, mieszcząc się w dziesięciu procentach najlepszych z rocznika, miała również wątpliwy zaszczyt być z matematyki dwieście trzydziesta dziewiąta na dwustu czterdziestu jeden kadetów.
Jeśli instruktorów wyniki doprowadzały do obłędu — wiedzieli ze wstępnych testów, że powinna być dobrą matematyczką — to skutecznie zniszczyły w tym czasie jej wiarę we własne możliwości. Żeby sprawy dodatkowo skomplikować, wyniki uzyskiwane przez Honor w symulatorach taktycznych i manewrowych wybijały dach, co nie jest typowe dla matematycznych kretynów. Jedynym, który od razu zrozumiał, co się dzieje, był kapitan Courvosier: otóż Honor miała swoisty zmysł pozwalający jej wyznaczać wielowymiarowy kurs nawet dla grupy okrętów w pamięci, jak długo nie myślała o tym, co robi. Zdolność ta przejawiała się jedynie w konkretnych okolicznościach, toteż w wynikach suchych, teoretycznych obliczeń nie było po niej śladu. Courvosier bezlitośnie wymusił na niej przypływ wiary we własne umiejętności i postawę ignorowania ocen, by mogła dysponować swym talentem, gdy zaistniała taka potrzeba, a nie od przypadku do przypadku. Dzięki temu podczas prawdziwych manewrów nie miała najmniejszych kłopotów, choć nadal była kiepskim astrogatorem i w panikę wprawiało ją rozmyślanie o testach matematycznych. Teraz trzęsła się ze zdenerwowania, gdyż miała zbyt wiele czasu przed ćwiczeniami, a wiele zależało od dokładności obliczeń i zajętej w ich wyniku pozycji.
Trudno byłoby uznać to za przypadek szczególnie skomplikowanej nawigacji przestrzennej — w grę wchodziły jedynie cztery proste wymiary, z czym powinien sobie poradzić Sir Izaak Newton, a nad czym ona na pewno nie zastanawiałaby się ani sekundy wzięta z zaskoczenia (wtedy działał trening Courvosiera). Z uwagi na nadmiar czasu tym razem nie pomagało jednak przypominanie sobie samej, że jedynym nie do końca pewnym elementem jest prędkość zbliżeniowa Agresorów. Ani też to, że porucznik Venizelos, oficer taktyczny, przeliczył wszystko pięć razy, a komandor porucznik McKeon sprawdził tyleż samo. Ani także to, że sama skontrolowała z tuzin razy obliczenia McKeona, tyle że w ciszy i spokoju swojej kabiny. Teraz spoglądając na chronometr odliczający ostatnie sekundy, odruchowo sprawdziła, że okręt jest w pełni sprawny, i żałowała, że czas tak się wlecze.