– Tylko to, nic więcej. A to „więcej” jest o wiele ciekawsze od tego, co do tej pory słyszałeś.
Zięba bezwiednie zagryzł papierosa. Zawsze tak robił, gdy się denerwował. I teraz poczuł w ustach szczypiące wiórki tytoniu, które zaczął zbierać z języka i wściekle wrzucać do popielniczki.
– Zazdrościsz mi? – Dziennikarz nie ustępował.
– Co powiedziałeś?
– Że mi teraz zazdrościsz!
– O czym ty, hebesie, bredzisz?
– A o tym, że poleciała na mnie najładniejsza studentka z całego wydziału, że spędziliśmy razemdziesiątki godzin i że byliśmy z sobą szczęśliwi. Proste? Tego nie można kupić w twoich tanich burdelikach, tego się nie da zamienić na żadne pieniądze. Miałeś jakieś kobiety, wiem, że miałeś, lecz nie wytrzymały z tobą, bo żadna normalna baba z tobą nie wytrzyma.
Zięba zrobił się szary na twarzy. Nawet w najczarniejszych snach nie przypuszczał, że Stern tak mu się odwzajemni, że jego pycha wylezie z niego jak słoma chamowi z butów.
– Przepraszam – usłyszał. – Zagalopowałem się, ale...
– Ale? – Zięba spojrzał na niego spode łba. – A ja cię, kurwa, kwadrans temu broniłem przednaczelnym. Nadstawiałem za ciebie pierś jak za rodzonego syna. I tak mi się teraz odwdzięczasz?! Dochodzą do mnie niepokojące wieści, że próbujesz robić coś na własną rękę i wciągasz do gry tę nawiedzoną gówniarę. Jej też chcesz zaimponować? Wiem, że parę razy była na uniwersytecie i spotykała się ze studentami! Ludzie wpadają po tych zabójstwach w histerię i wszystko mi donoszą, nawet to, że twoja Wilga de Brie, czy jak jej tam, przebrała się za sprzątaczkę! Łaziła po korytarzu ze szmatą i wiadrem. Rozpytywała monterów, robiła „po kryjomu” zdjęcia, zaglądała do sal wykładowych i do dziekanatu... – Inspektor zawiesił głos. – Oczywiście możesz milczeć, masz do tego prawo, ale ostrzegam cię...
– Po co kluczysz? – zrewanżował się Stern ze złością. – Mam do ciebie zadzwonić? I zdać cirelację?
– Kuba, do niczego cię nie zmuszam. I tak zrobisz po swojemu!
Obrażony Zięba ostentacyjnie włożył rękę do kieszeni i wyszedł bez pożegnania.
Po spotkaniu z inspektorem Stern nie miał już nastroju do pracy. Przez chwilę jeszcze siedział w kawiarence, przeklinając w duszy namolnego policjanta, a potem zszedł do swego pokoju. W pośpiechu włożył płaszcz, zabrał kapelusz i teczkę i wyszedł do domu, zapominając nawet pożegnać się z Wilgą. Po drodze odebrał z sekretariatu zaadresowaną do siebie przesyłkę.
Naprzeciwko kancelarii mieściła się „depeszownia”, w której siedział stary Fred Organista, przezywany Maczałą. Od wielu lat przynosił na biurko naczelnego (wpierw Krezusa, a teraz Mania) najnowsze depesze. Kiedyś był wziętym redaktorem i tak jak Jakuba interesował go lwowski pitawal, ale się rozpił, i tylko ze względu na jego chlubną dziennikarską przeszłość Manio nie miał sumienia wyrzucić go na bruk.
Mimo starań nie udało się przejść Sternowi niepostrzeżenie obok nudzącego się jak mops kolegi.
Maczała wychylił się błyskawicznie ze swej kajuty.
– Mam cię, Kubuś – rzucił poufale. – Nie zajrzysz do mnie?
– Spieszę się, może innym razem.
– A jeśli chowam dla ciebie coś ekstra?
– Co znowu?
Fred wyciągnął depeszę i wtedy doleciał do Sterna wyraźny zapach ćmagi.
– Przed chwilą PAT podała, że w okolicy Wilna wściekła wilczyca zagryzła siedmioletniegobrzdąca – powiedział, łapiąc go za ramię.
– Fred, nie mam dziś nastroju do żartów – rzucił Stern i siłą uwolnił się z objęć pijanego kolegi.
– Kuba, jesteś podły! – krzyczał tamten. – Zapomniałeś, że gdyby nie ja, byłbyś zerem!
Jeszcze przez kilka godzin nie był zdatny do życia. Jak za dawnych czasów, kiedy harował jak wół po nocach, wszedł do swego gabinetu, zamknął się na klucz, a potem rzucił na kozetkę i momentalnie zasnął.
Wessała go przeraźliwa pustka. Czerń tak idealna, jakby w ogóle nie istniał. Kiedy wreszcie się obudził, nie pamiętał żadnego snu ani myśli, nie czuł też lewej ręki, którą przydusił ciałem do oparcia. Przez kilkanaście sekund przywracał ją do życia, czekając, aż ustąpi mrowienie.
Wreszcie podniósł się i z niewyraźną miną zszedł do Anny.
– Spałem – oznajmił, przecierając twarz.
– Wiem, Magda mi powiedziała. Dzieci nie doczekały się tatusia i poszły do łóżek, a jaod godziny czekam na ciebie z kolacją. – Podsunęła mu kanapki z wędzonym łososiem i zieloną herbatę w chińskiej filiżance z żurawiem, którą tak lubił. – Boże, co za dzień, ile było cudownych wrażeń.
– Na jeden dzień aż zanadto – zauważył Jakub, przypominając sobie telefon od ojca, matkęw piwnicy, a na koniec przygnębiającą rozmowę z bezczelnym Ziębą.
– Muszę ci się pochwalić: szef chce dać mi podwyżkę.
– Lepiej niech da, a nie opowiada – powiedział z przekorą, odstawiając filiżankę.
– Nie wygłupiaj się. To solidna firma.
– Nie taka jak moja?
Przełknęła jego kąśliwą uwagę, bo miała wobec niego inne plany. Patrzyła na Kubę pożądliwym wzrokiem, jakby nie widziała go od miesiąca.
– Co tak mi się przyglądasz?
– Cieszę się, że jesteś. Chyba mogę mieć swoje marzenia?
– Jakie? – zapytał, unikając jej wzroku.
– Chciałabym być dziś w pewnym miejscu! – Przeciągnęła się zmysłowo. – Ale wiem, że toniemożliwe!
– Gdzie?
– W stolicy Rzeszy, w Berlinie!
– Oszalałaś?
– Nie czytasz własnej gazety? Wczoraj otwarto tam międzynarodowy kongres ogrodniczy podznakiem...
– Hakenkreuza?
– Pod znakiem róży! – powiedziała, udając obrażoną i obracając się do niego plecami. – To dlamnie największe święto. I nie ma nic wspólnego z głupią polityką, o której w kółko gadają nudni faceci!
– Jasne, „Róża jest różą, jest różą, jest różą” – wyrecytował. Potem wstał i niespodziewaniepocałował Annę w obojczyk, aż przeszedł ją dreszcz.
Kwadrans później leżeli już w łóżku i kochali się. Jakub jednak wciąż widział przed oczami Sarę, która z przyłożonym do ust palcem nakazywała mu milczenie.
Anna szybko zasnęła. Zwykle zasypiała pierwsza, tak było i teraz. Lekko spocona
i zrelaksowana leżała na wznak, równo oddychając. Jakub ostrożnie odchylił kołdrę i jak złodziej wykradł się z sypialni. Po cichu poszedł do gabinetu, uważając, by nie stanąć na czwarty stopień schodów, który niemiłosiernie skrzypiał.
Chciał jeszcze przed snem się upewnić. Siadł przy biurku, zapalił lampkę i wyjął z teczki przesyłkę, którą po południu zabrał z sekretariatu. Sam nie wiedział, dlaczego było to takie ważne, ale musiało być ważne, skoro przeczucie nie dawało mu zasnąć.
Precyzyjnym ruchem przeciął nożykiem brzeg koperty. Włożył dłoń do środka i wyciągnął coś, czego nie powinno się oglądać w nocy – zakrwawiony szkolny zeszyt.
Zaklął z wrażenia. Ostrożnie obrócił pierwszą kartkę z odciskami czyichś palców. Zaciekawiony kartkował kolejne strony i nagle go zamurowało. Czytał własne słowa, te, które wypowiadał w czasie ćwiczeń. Swoje dowcipy, a nawet opisy pauz, które ktoś dla kawału zaznaczył muzyczną fermatą. Zapis był połączeniem skrótów stenograficznych, odsyłaczy i rysunków. Na planie sali zaznaczone były w kółeczkach pierwsze litery imion odpowiadające miejscom, gdzie siedzieli słuchacze. Na kolejnych stronach znajdowały się szkice uczestników ćwiczeń. Jeden z nich przedstawiał doskonały profil Sary Reddig z gwiazdą Dawida nad czołem i podpisem „Jude”, inny sylwetkę Szymona Lacha w pozie rzymskiego mówcy z podpisem „zdrajca”. Robert Barecki przedstawiony został jako sportowiec w pasiaku, z adnotacją „syn złodzieja”. Kolejny rysunek przedstawiał Różę Winkler jako mysz w czarnych okularach ze sterczącymi warkoczykami, która przez dziurkę od klucza podgląda kąpiącego się faceta w masce. Na następnej stronie Stern znalazł wianuszek papużek nierozłączek, troskliwie poprawiających sobie zatknięte w zadki piórka: Rutę, Joannę, Amelię i Zytę.