Uśmiechnął się do siebie, gdy skonstatował, że nie dorastają mu do pięt i że wkrótce będą tego żałować. Trzy razy to udowodnił i zawsze wtedy ogarniało ich dzikie przerażenie. Przypomniał sobie ich reakcje, gdy pierwszy raz otworzył przed nimi Teatr Sary. Sam był zaskoczony i z tego zaskoczenia czerpał siłę. Słyszał rozmowy widzów na przystankach tramwajowych, w sklepach i na uczelni. Byli przerażeni, a jednocześnie intrygował ich zagadkowy reżyser. Daremnie próbowali dociec, kim jest. Mówili o nim, jakby nie był człowiekiem, lecz bogiem.
Na te wspomnienia przebiegł go dreszcz emocji. Wyjął z teczki kanapkę z kulikowskiego chleba z grubym plastrem szynki i cienko posiekaną trembulką. Ugryzł kęs, a potem popił zimną kawą z kamionkowego kubka. Z zaciekawieniem przyglądał się odbiciu własnego oka, które śledziło go, chowając się między fusami na dnie. Widział w nim podniecającą czerń. Smolistą i lepką.
Spojrzał na zegar wiszący na ścianie. Mała wskazówka zatrzymała się na trójce i tkwiła tam jak zaczarowana już całą wieczność. Dopiero za trzy kwadranse, tak jak zaplanował, wmiesza się w tłum i będzie od środka obserwował ich defiladę. Żałosny spektakl głuchych na wszystko marionetek, które przeraża nieruchoma, wisząca nad miastem chmura.
Nie musieli wychodzić z domu. Dosłownie za ich płotem, na Pohulance, defilowała pułkowa orkiestra ułanów jazłowieckich, przygrywając tak donośnie, że aż szyby drżały. Za orkiestrą odkrytym szewroletem jechali prezydent i biskup. Za tą dumną parą w potrójnym szyku podążał oddział husarii, tak piękny, że Kasia biła brawo, a Piotruś mówił, że jadą anioły. Po „aniołach” szli harcerze w zielonych pelerynach i kapeluszach, z proporcami, a dalej ciągnęły poczty sztandarowe ze szkół, zakładów i uczelni. Za nimi jechał peleton rowerzystów i trzy wozy straży pożarnej z dumnymi strażakami w połyskujących srebrnych hełmach. Chodnikami zaś sunęli weterani powstania styczniowego w wózkach inwalidzkich pchanych przez siostry zakonne. Pochód zamykała orkiestra kolejarzy, z której najgłośniejszy był, rzecz jasna, dźwigany przez małego grubasa bęben. Za orkiestrą całą szerokością ulicy szli lwowianie, a gwar ich rozmów unosił się, jakby płynęła tamtędy wezbrana rzeka.
Pochód zmierzał w kierunku cmentarza Obrońców Lwowa, gdzie miał się odbyć uroczysty capstrzyk. Po przemowach i odśpiewaniu hymnu państwowego rozległ się ogłuszający salut z dział. Za każdym wystrzałem Piotruś podskakiwał, a Kasia próbowała go uciszyć. Potem córka, na prośbę Sterna, wyrecytowała wierszyk o Marszałku, którego nauczyła się w szkole, i wszyscy bili jej brawo.
Uroczystość zakończyła się przed północą. Powracający nieśli zapalone pochodnie, których ciężki dym osnuł Pohulankę. A kiedy mrok na dobre okrył miasto, światła trzech olbrzymich reflektorów przeczesywały niebo, by w końcu wbić się jak włócznie w wiszącą nad nim chmurę.
Kiedy dzieci poszły już spać, przed Kubą stanęła Anna w nocnej koszuli, z rozpuszczonymi włosami i pachnąca tatarakiem.
– O czym myślisz? – Spojrzała na niego zniewalająco.
Jakub patrzył jednak na nią obojętnie.
– Wiem, że to się zdarzy – powiedział, zniżając głos. – I chciałbym go sprowokować. Tylko takmożna go wywabić z kryjówki. On doskonale wie, że zaczęła się nagonka, i zrobi wszystko, by...
– Nie pozwalam ci o tym myśleć – zadecydowała i pociągnęła go za rękę do sypialni.
Piątek, 13 maja
W piątek na przedostatniej stronie „Kuriera” (pod reklamą środka przeciw molom Pereat) ukazało się wytłumaczenie osobliwego zjawiska „chmury”, pióra Andrzeja Alexiewicza. Docent z Wydziału Matematyczno-Przyrodniczego przekazał klarowną interpretację opartą na skomplikowanych wyliczeniach, tym samym pozbawiając chmurę jakiejkolwiek niesamowitości.
Ostatecznie wyjaśnił problem tak zwanych jąder kondensacji, wokół których gromadzą się kropelki wody, widoczne z ziemi jako potężny obłok. Co ciekawe, pan Alexiewicz dowiódł, że: „kondensacja następuje wokół przywiewanych przez wiatr drobinek soli, unoszących się w wyniku parowania. Jest bardzo prawdopodobne, że owe drobiny w naszej lwowskiej chmurze pochodzą znad Morza Czarnego”.
Jeszcze przed wyjściem na kolegium głośno udowadniali sobie rację. Wilga pierwsza spasowała.
– Sama już nie wiem, może to nie on – oznajmiła. – Przyznaję, że Emilian ma niezłego bzika,ale to jeszcze nie powód, by robić z niego seryjnego mordercę. Wczoraj w domu na nowo przeglądałam listę obecności z twoich ćwiczeń i doszłam do wniosku, że „on” wcale nie musiał działać w pojedynkę. Co o tym sądzisz?
– Bzdura do kwadratu.
– Mógł kogoś wynająć!
– Znam ich. Oni nie są zdolni do tak heroicznych czynów. Chyba że... Przyszła mi do głowyjeszcze jedna myśl.
– Znowu jakaś rewelacja? – Teraz ona nie omieszkała z niego zakpić.
– Właśnie.
– I znowu chcesz, by ci w tym pomóc?
Nie odpowiedział. Nie zamierzał opowiadać Wildze kolejnej ponurej historii. Tę sprawę od początku do końca musiał załatwić sam, bo taka była umowa. Umowa z kimś, kto przez kilka lat, zanim Jakub odszedł z „Kuriera”, dostarczał mu bezcennych informacji. To było jego tajemnicze źródło, z którego korzystał tylko wtedy, gdy inne zawiodły. Indagowany przez Krezusa, a potem przez Mania wzruszał tylko ramionami.
Historia „źródła” zaczęła się banalnie. Pewnego słonecznego popołudnia, we wrześniu, razem z Anną i Kasią palił liście w ogrodzie. I wtedy podszedł do nich nowy sąsiad, Adam Frost, który mieszkał dwa numery dalej, w piętrowym domku z fontanną z różowego piaskowca. Mężczyzna zrobił na Annie miłe wrażenie. Miał około czterdziestki i był nienagannie ubrany. Przedstawił się jako przedsiębiorca handlowy. Jego żona Kinga, którą stale poprawiał, sprawiała wrażenie o kilka lat od niego starszej. I była jego przeciwieństwem – miała liczne zmarszczki wokół przygaszonych oczu, a jej spojrzenie było dziwnie bojaźliwe.
Znajomość nie była krępująca. Nowi sąsiedzi byli bezdzietni. Raz, może dwa, Jakub i Anna zaprosili ich na podwieczorek; panie plotkowały o modzie, a panowie wypili po koniaczku i wypalili na werandzie papierosa. Jakub nie pamiętał już, o czym rozmawiali. Może o polityce, a może o kontrowersyjnym pomyśle rady miejskiej, który miał doprowadzić do prawie dwukrotnego powiększenia obszaru miasta.
Sąsiad był bezpośredni. Prosił, by nazywać go zwyczajnie Adamem, żonę zaś po prostu Kingą.
Jakub nie zabiegał o tę znajomość, ale w rewanżu kilka razy odwiedził Adama. Pewnie ze dwa razy z Anną, a raz z Kasią, gdy Anna miała dyżur w aptece. Właśnie ta ostatnia wizyta była dla ich znajomości rozstrzygająca. Kiedy Adam Frost wyszedł na chwilę do kuchni po czekoladę i ciasteczka, Kasia niespodziewanie wyszeptała ojcu na ucho, że chce już wracać do domu. Jakub przeprosił więc sąsiada i skierował się do wyjścia. W drzwiach Adam sięgnął za plecami Jakuba i pogładził Kasię po włosach. I wtedy Stern poczuł, jak mała wzdrygnęła się i przywarła do jego uda.
W domu Kasia błagała, by ojciec nie zdradził Annie, co się stało – w czasie odwiedzin u pana Adama zsikała się i wstydziła się tego bardzo. Była już przecież, jak sama powiedziała, „dorosła”, za rok miała pójść do szkoły. Potem opowiedziała, że dwa dni wcześniej ona i Ala Piątkowska, jej koleżanka, odwiedziły Adama Frosta, którego nazywały Panem Kretem. Obiecał im pokazać album ze ślicznymi kolorowymi znaczkami. Sąsiad był sam, a otworzył im ubrany tylko w szlafrok. Kiedy weszły do salonu, przeżyły szok. Pan Kret zaproponował im, żeby rozebrały się do naga. Chciał zrobić im zdjęcia.
Usłyszawszy to, Jakub wpadł w szał. Wrócił do sąsiada i o mało go nie zabił. Przywiązał go do łóżka sznurem do bielizny, a potem z sadystycznym zadowoleniem tłukł go wyłamaną nogą od krzesła obwiązaną mokrym ręcznikiem.