Gdy wyjął wreszcie Kretowi z ust knebel, tamten przyrzekł, że w ciągu miesiąca sprzeda dom i wyprowadzi się z miasta, a jeśli Jakub nie wyda go policji, przekaże mu coś bezcennego: „kontakt z więzienia”.
Adam Frost, jak zapowiedział, w ekspresowym tempie sprzedał dom, a potem dosłownie zapadł się pod ziemię, pozostawiając Sternowi zagadkowy adres, zapisany na tramwajowym bilecie: „pracownia perukarska, Miodowa 7”.
Po tym zdarzeniu Jakub zainteresował się podobnymi przypadkami. Napisał artykuł o kidnaperze, który na Łyczakowie porwał uczennicę powszechniaka i trzymał ją w piwnicy, do której wejście znajdowało się pod jego łóżkiem. Kazał jej pisać dziennik, który musiała czytać mu na głos. Dwa lata po porwaniu mężczyzna niespodziewanie wypuścił swoją ofiarę na wolność. Znaleziono go potem na dworcu kolejowym. Rzucił się pod lokomotywę, z karnawałową maską na twarzy. Dziewczynka zeznała, że porywacz kontaktował się z nią przebrany w maskę kota i kazał się nazywać Panem Kotem, bo wierzył, że jest kotem czarodziejem, pomagającym małej dziewczynce spełniać marzenia.
Po lekturze dziennika (który był zmoczony łzami i pełen kleksów) Jakub uświadomił sobie, że dziewczynka w dniu porwania była niewiele starsza od Kasi. Ogarnęło go przerażenie. W jego wyobraźni zrodziła się obłędna scena. Widział siebie i Annę siedzących bez ruchu w kuchni, bez nadziei na odnalezienie córki.
– Halo, panie Stern! Niech pan się obudzi! Nie jest pan dziś zbyt rozmowny! – Wilga przerwałajego zamyślenie. – Jeśli pan chce, możemy jeszcze raz spróbować. Co by pan powiedział, gdybym wróciła na uczelnię i ponownie przepytała pana przepłoszone bractwo?
– Teraz mój ruch – powiedział zaaferowany. – Muszę gdzieś pójść i z kimś porozmawiać.
Gdyby Manio o mnie pytał, powiedz, że wrócę za dwie godziny.
– Gdzieś, z kimś? Masz przede mną jakieś tajemnice?
– Skądże znowu – skłamał. – Idę uregulować zaległe rachunki.
Minął Owocową, Bożniczą i Starozakonną i zatrzymał się na placu Teodora. Z opowieści rodzinnych wiedział, że była tu kiedyś cerkiew pod wezwaniem świętego Teodora, którą Austriacy po zajęciu miasta wysadzili w powietrze. Dziś, rzecz jasna, nie było już po niej śladu, została tylko nazwa placu w żydowskiej dzielnicy. Jakub odchrząknął i splunął pod nogi. Powietrze przesycone tu było zapachem krwi, pierza i końskiego łajna, które zalegało w rynsztokach. Wiele razy był w tym rewirze i zawsze witały go tu odpadające tynki i pootwierane okna, z których buchały na ulicę wonie szlajmzupy, czulentu i duszonych gęsich pipków, a wszędzie słychać było żydowskie przekleństwa.
Po kwadransie stał już na ulicy Miodowej przed dwupiętrową kamienicą oznaczoną numerem siódmym. Na parterze budynku mieścił się zakład perukarski, a na pierwszym piętrze przyjmowali klientów krawcowa i kaletnik. Drzwi wejściowe, tak jak kiedyś, wisiały na wykrzywionych zawiasach i były do połowy uchylone na ulicę.
Jakub wszedł do wydeptanej klatki schodowej. Policzył do dziesięciu i z bijącym sercem zastukał w odrapane, pomalowane kiedyś na zielono drzwi.
Otworzył mu mężczyzna o długich, delikatnych palcach, chudej ptasiej głowie i rzadkiej rudej bródce, wyglądający jak zgarbiony diabeł wycięty z obrazu Piotra Bruegla.
„Diabeł” spiesznie zamknął za nim drzwi, a potem ukradkiem spojrzał zza firanki na ulicę, jakby ktoś mógł go ze Sternem przypadkiem zobaczyć.
Mówił cicho, najwyraźniej obawiał się, że ktoś ich może podsłuchać, i dlatego chciał maksymalnie skrócić ryzykowną wizytę.
– Pamięta pan naszą umowę? – zaczął Stern. – Kret, to znaczy pan Adam Frost, bardzo by sięgniewał, gdyby próbował mnie pan...
– Chodzi panu o te papiery? Przeszukałem całe miasto! Zapadły się pod ziemię.
– Gdzieś jednak są. Sam pan wspominał, że widział je kiedyś pański pomocnik?
– Nic na to nie poradzę, że przepadły! – powiedział szybko Basil, przewlekając pasemko włosówprzez położoną na głowie manekina czapeczkę z tiulu. – Już dawno o nich zapomniałem.
Nigdy dotąd Basil nie kłamał. A zaczął pracować dla Sterna zaraz po aferze z Kretem. Został kupiony przez „handlowego przedsiębiorcę” na wieczne czasy, by informować Jakuba o każdym, nawet najcichszym pierdnięciu w mieście. Kiedyś podobno był bardzo zdolnym perukarzem i miał bogatą klientelę, lecz stracił ją, gdy poszedł na kilka lat siedzieć za stręczycielstwo dzieci. Jednym z jego klientów był właśnie Frost.
– To znaczy? – Dziennikarz nie dawał za wygraną.
– No, że jeszcze raz się rozejrzę – powiedział Basil przez zęby, wiążąc wprawnie supełekdelikatnymi palcami. – Może coś powie stary Salmann.
– Kto?
– Fryzjer Mosze Salmann. A może „hebel” Wasyl Ołówko? – dodał, przeciągając przez czesadłonowe pasmo włosów. – Oni dwaj mogą coś wiedzieć. Założyli się przy rabinie, który z nich przeczyta więcej książek. Gadają, że Mosze jest lepszy, bo przeczytał aż dwa tysiące, a znowuż
Wasyl...
– Co mnie obchodzi, do cholery, jakiś Mosze, jakiś Wasyl! – Stern zareagował nerwowo. – Ktośod paru miesięcy bawi się ze mną w kotka i myszkę. Urządza na Rynku spektakl. Czuję, że jedna sprawa ma ścisły związek z drugą. Mam pewne skojarzenia. Coś mi mówi, że nie byłoby tego draństwa, gdyby nie...
– Kto to wie? – Basil zasłonił usta ręką, jakby już za dużo powiedział.
Umówili się, że jeszcze raz popyta wśród swoich o maszynopis, zwróci też uwagę na wszystko, co może mieć związek z wydarzeniami na Rynku.
Stern zamierzał już wyjść, lecz perukarz kręcił się dziwnie niespokojnie. W jego spojrzeniu kryła się jakaś prośba.
– Coś jeszcze?
– Zasadniczo nic, ale... nie mam naprawdę przy szanownym panu śmiałości. Czy mógłby mniepan redaktor delikatnie wspomóc i... pożyczyć, tylko na kilka dni, siedem złociszy? Oddam, zawsze przecież oddawałem. Rychtuję dwie damskie peruczki i jeden męski tupet, a teraz, jak pan widzi – pokazał na głowę manekina przy lustrze – skończyłem tę damską, z cudownych jasnych włosów. To moja najlepsza peruka, jestem z niej naprawdę dumny. O, niech pan spojrzy! – Podniósł szpikulcem grzebienia grzywkę i dmuchnął na nią delikatnie. – Prawdziwa klasa! Najtrudniejsze jest fryzjerskie podcięcie nad czołem. Tu wchodzą w grę pojedyncze włoski! Zrobiłem ją na specjalne zamówienie dla bardzo, ale to bardzo wybrednego klienta, więc kiedy ją odbierze, zapraszam do siebie, oddam dług...
Stern nie miał ochoty słuchać ględzenia obleśnego starego. Sięgnął po portfel, otworzył boczną kieszonkę ze zdjęciem Anny i położył na blacie stołu dwie srebrne monety.
– A gdybym się czegoś dowiedział przypadkiem, w sprawie tych... no, sam pan wie... –powiedział uniżenie perukarz, zbierając pieniądze ze stolika. – To skąd mam wiedzieć, jak szanownego pana redaktora...
– Powiadomić?
– Właśnie.
Dziennikarz podniósł leżący na szafce kopiowy ołówek i zapisał na parapecie numer domowego telefonu.
– Niech pan dzwoni do mnie o każdej porze dnia i nocy.
Wychodząc, rzucił okiem na blond perukę i wtedy, dosłownie w ułamku sekundy, ogarnął go dziwny, paraliżujący niepokój.
Wracał zamyślony bocznymi uliczkami, nie patrząc nawet, którędy idzie. Potem pomyślał, że gdzieś niedaleko powinna być ulica Owocowa, i przypomniał sobie, że raz jako uczeń powszechniaka tędy właśnie biegł z kolegami, gdy całą paczką uciekli z lekcji łaciny na wagary.
Teraz niespodziewanie natknął się na weselny orszak. Na jego czele szło dwóch klarnecistów wygrywających skoczną melodię, za nimi stąpali akordeonista i skrzypek, po nich zaś pan młody z rodzicami i gośćmi. Wszyscy zdążali do synagogi, gdzie pod chupą czekała już zapewne panna młoda.