Zaaferowany zawrócił i w połowie jakiegoś zaułka, za knajpą w suterenie, przy buchającej parą pralni, wszedł do zacienionej bramy, w której owiał go zimny przeciąg.
Zaczął żałować, że wybrał tę drogę. Lepiej byłoby, pomyślał, gdyby szedł w stronę Bożniczej. Teraz miał przed sobą niewielkie podwórze wyglądające jak otoczona domami studnia. Z jej dna wyrastał wiekowy kasztanowiec, który wabił owady zapachem biało-różowych kwiatów.
Jakub stał jak zahipnotyzowany. Zaintrygowało go rozłożyste drzewo, a jeszcze bardziej siedzący pod nim starzec w ciemnych okularach.
Staruch ubrany był w białe spodnie i białą bawełnianą koszulę, na którą narzucona była kredowobiała kamizela. Chudą, ascetyczną głowę przykrywała wełniana, także biała czapeczka. Gdyby nie ciemne okulary, Stern mógłby sądzić, że pod drzewem siedzi czekająca na niego śmierć, która tylko odstawiła gdzieś na bok kosę.
Zaciekawiony podszedł do mężczyzny i wtedy dostrzegł więcej intrygujących szczegółów: biały zarost na brodzie i policzkach, wielkie sękate dłonie, które leżały na stole zupełnie jak niepotrzebne przedmioty. Na blacie stołu narysowane były okrągłe pola, co wywoływało skojarzenie z jakąś dziwną grą.
Nieznajomy nie odzywał się, zmuszając gościa do rozpoczęcia rozmowy.
– Przepraszam... – zaczął nieśmiało Jakub, przyglądając się widocznej w małżowinie lewegoucha owłosionej kurzajce.
– Niech pan przestanie się na mnie gapić, panie Stern, nie jestem małpą – upomniał go starzec.
– Niech pan wreszcie pomyśli to swoje pytanie.
– Jakie pytanie? – rzucił Stern, zdumiony tym, że starzec zna jego nazwisko.
– To, z którym pan i inni tu przychodzicie. Nie mogę pomóc, nie znając pańskiego pytania.
Stern zaśmiał się w duszy i pomyślał, że kiedy wróci do redakcji i opowie Wildze o tym zdarzeniu, dziennikarka nigdy mu nie uwierzy. Na wszelki wypadek, by nie urazić starca, dziennikarz wypowiedział w myśli to jedno pytanie, z którym zmagali się z Wilgą od czterech miesięcy.
– Wiele pan od innych wymaga! – żachnął się staruch. – Najlepiej przyjść na gotowe, co?
– Przecież jestem tu przypadkiem.
Starzec zaśmiał się krótkim, pobrzękującym śmiechem, jakby za zębami miał metalową rezonującą płytkę.
– I może przypadkiem słyszał pan o runach?
Jakub kiwnął głową, przypominając sobie przeczytany kiedyś w encyklopedii akapit o skandynawskich wróżach.
– Pana milczenie oznacza zgodę.
Starzec zdjął z szyi płócienny woreczek i potrząsnął nim, a potem wyjął garść drewnianych okrągłych tabliczek z wyrzeźbionymi rytami. Rzucił je niedbale na blat, z plaśnięciem wylądowały na wymalowanych polach.
Mężczyzna po omacku je odszukiwał, dotykał ich, mrucząc coś pod nosem i sapiąc.
– Zastanawiające. Pierwszy raz się z tym spotykam, lecz nie powiem nic takiego, czego by panjuż nie wiedział, panie Stern.
– Co takiego? – niecierpliwił się dziennikarz.
– Nie widzę powodu, by musiał mnie pan poganiać. Ten znak nazywa się elhaz. – Podniósł goflegmatycznie i przystawił do ust jak hostię. – Lubię go, bo jest podobny do rogów łosia. Elhaz oznacza ryzyko, które może pan przezwyciężyć. To niezwykle ważny znak i nie wolno go bagatelizować. Jeśli zajrzy pan we własną przeszłość, uniknie pan niebezpieczeństwa.
Stary podniósł następny krążek z rysunkiem przypominają-cym szeroki grot strzały.
– Ten drugi znak to kenaz i oznacza świadomość. Jest pan dziennikarzem, panie Stern,i na własną rękę szuka pan mordercy. Właśnie kenaz rozświetli panu drogę niczym jasna pochodnia. Jest ktoś, kto chce panu pomóc, ale pan odrzuca jego pomocną dłoń i wpadnie za karę w ciemność!
Stern uśmiechnął się, słysząc te brednie; kolejne znaki i kolejne opowiastki, pochodzące podobno od samego Odyna. Przestał słuchać. Zamiast skupić się na wskazówkach, próbo-wał dociec, czy mężczyzna udaje tylko ślepca, czy jest nim naprawdę.
W pewnej chwili wydało mu się, że spojrzenie dziada poszybowało zza okularów w górę, by zatrzymać się na nieruchomej chmurze.
– Nie ma jednej drogi – marudził wróż. – Są setki, a może tysiące, jak nie przymierzając, rzekaStochód. Żeby się w tym rozeznać, trzeba mieć mądrego przewodnika. Nie powinien pan sam błąkać się po Krakidałach.
– A kto ma być tym genialnym przewodnikiem? – zapytał drwiąco Jakub. – Może pan?
– Chciałem pomóc panu, ale pan ze mnie szydzi. Za karę wróci pan tu dzisiaj wieczorem
i resztę sam sobie dopowie.
Stary wstał, zebrał runy do woreczka i obrażony odwrócił się plecami do Jakuba.
Dziennikarz nie zamierzał go przepraszać. Podniósł się z taboretu, czując na sobie spojrzenia dziesiątków oczu przypatrujących mu się z otwartych okien. Zirytowało go słowo „kara”. Żałował, że stracił cenne minuty na czczą gadaninę.
Spokoju nie dawało mu jedynie to, skąd mężczyzna zna jego nazwisko, ale pomyślał
(pochlebiając sobie), że widać jest w mieście popularny.
Kiedy był już w bramie, obejrzał się za siebie i wtedy zobaczył małego chłopca prowadzącego wróżbitę za rękę. Stary szedł chwiejnym krokiem w stronę sutereny. W pewnym momencie zatrzymał się, jakby nasłuchiwał, czy jego zapalczywy gość wreszcie sobie poszedł.
Po przyjściu do redakcji nie znalazł wytchnienia. Ledwie otworzył drzwi, a już Wilga przypuściła na niego frontalny atak.
– Ślicznie! Nie było cię ponad dwie godziny, a Manio na gwałt potrzebuje jakichś superważnychmateriałów! Nie wyobrażasz sobie chyba, że będę cię wiecznie kryć?
Stern nie przejął się jej wybuchem. Gdyby opowiedział jej o ślepcu i niemej publice w oknach, i tak by nie uwierzyła. Postanowił za to zyskać jej przychylność.
– Oboje wiemy – zaczął jak mentor, wieszając kapelusz i płaszcz na wieszaku – że nasz„przyjaciel” przed dokonaniem zbrodni z rozmysłem przekazuje sygnał. Chce zwrócić uwagę otoczenia, ale też wcale nie ma zamiaru wskazać na siebie.
– Co masz na myśli? – Wpatrywała się w niego z nadzieją.
– Rozsyłane zaproszenia. Demonstracja w rotundzie: podrzucone zaproszenie i zakrwawionahalka. Te informacje nie są przypadkowe.
– Chce schować się za aktorami i powiedzieć: „Uwaga, szanowni państwo, za chwilęrozpoczynam spektakl”?
– Właśnie. – Jakub tajemniczo zawiesił głos. – Mam niejasne przeczucie, że może to miećzwiązek z pewnym zdarzeniem. Przepraszam cię za dygresję, lecz sprawa wymaga krótkiego omówienia.
Rozparł się na krześle i zaczął opowieść.
– Blisko trzy lata temu, w październiku, na zaproszenie senatu uniwersytetu odwiedził naszemiasto Stefan O. Kiedy jechał do hotelu „George’a”, jakiś drań ukradł mu z dorożki przygotowaną do druku książkę. Jedyny egzemplarz. Było o tym głośno w kraju, z pewnością słyszałaś. Stefan O. to wybitna postać, niektórzy twierdzą, że jest...
– Hochsztaplerem?
– Mylisz się! Jego wiedza jest zdumiewająca. Zna przyszłość tak dokładnie, jakby czytałjutrzejsze gazety. Byłem na tym wykładzie i słyszałem fragmenty tej powieści, które przytaczał z pamięci. Utwór nie miał bohatera, lecz specjalny klucz, który pozwalał czytelnikowi wpisać się w opisane przez autora losy. Bohaterem mógł więc być każdy, kto chciał poczuć i wypróbować nieosiągalny dla człowieka, zastrzeżony jedynie dla bogów stan.
– Jak zatytułowana była ta genialna powieść?
– „Nieśmiertelność”.
Wilga skrzywiła się.
– Brzmi pretensjonalnie. Chcesz mi powiedzieć, że wystarczy teraz odnaleźć ten maszynopis?