Po wyjściu kolejarza, którego Stern z Wilgą pogonili w diabły, dziennikarz otworzył okno na całą szerokość i zaczął wreszcie pakować manatki. Wilga również wybierała się do miasta: stała przed lustrem i poprawiała uczesanie. I wtedy zadzwonił telefon.
Stern z obawą podniósł słuchawkę. Sekretarka poinformo-wała go, że dzwoni z polecenia naczelnego.
– Panie Jakubie, przepraszam za to, co powiem. Szef zaznaczył, że to bardzo ważne. Mamadres, który jeszcze dziś trzeba sprawdzić. Podyktowała go jakaś starsza pani. Nie chciała się przedstawić. Mówiła, że źle się czuje i że woli porozmawiać osobiście. Naczelny prosił, by pan zabrał ze sobą panią de Brie. Aha, samochód stoi pod redakcją, a kluczyki leżą u mnie.
– Niech się wypcha! – powiedział Stern i trzasnął słuchawką. Potem z takim samym efektemakustycznym zamknął okno.
Był wściekły na Mania, bo kolejny raz miał ciągnąć za sobą ogon. Dziennikarka nie zostawała mu dłużna.
– Ja też mam już serdecznie dość ciebie i całej tej sprawy – odwzajemniła mu się, gdy zamykalipokój. – Czy to się wreszcie skończy?
Zwaśnieni zeszli do sekretariatu. Stern wziął z rąk Kazi karteczkę z adresem: Bożnicza 6/6 – znowu położona na północy miasta żydowska dzielnica. Po krótkiej wymianie zdań zrezygnowali z samochodu, gdyż dom tajemniczej informatorki znajdował się niecały kwadrans marszu od redakcji.
W milczeniu szli szybkim krokiem. Minęli tętniący życiem plac Gołuchowskich z widokiem w dalekiej perspektywie na Wysoki Zamek. Przecięli Wagową, by skręcić w prawo, w kolejną przecznicę. Tu świat całkiem się zmienił: czarne mycki wyparły filcowe kapelusze, a rude peruki zdominowały modne w tym sezonie woalki i toczki.
Obok przebiegł jakiś chłopak w pocerowanym chałacie, popychając na wygiętym drucie rowerową obręcz, za nim pognało dwóch wrzeszczących urwisów.
Na rogu Bożniczej, tuż przy antykwariacie, natknęli się na trzech pobożnych chasydów zawzięcie o czymś dyskutujących, a dwa domy dalej na wychudzone indywiduum dźwigające na plecach przenośny warsztacik do ostrzenia noży i nożyczek.
Weszli w Bożniczą i po kilkudziesięciu krokach zatrzymali się przed dwupiętrową kamienicą, która kiedyś była pomalowana na piaskowy kolor, a teraz od sadzy z kominów przyjęła stonowaną brudnoszarą barwę. Nad drzwiami wejściowymi wisiała metalowa tabliczka z zardzewiałą cyfrą przypominającą pokancerowaną szóstkę.
Stern stwierdził, że budynek z prawej strony ulicy niczym szczególnym się nie wyróżnia. Zresztą po lewej stronie stała niemal identyczna stara zabudowa. Na parapetach na parterze wystawione były drewniane skrzynki z pelargoniami, a na pierwszym piętrze w otwartym oknie suszyła się damska koszula i poszarzałe kalesony z troczkami, z których kapała na chodnik woda. Właśnie mieli wejść do środka, gdy nagle zza uchylonych drzwi wyskoczył czarny kot i z przeraźliwym miauczeniem przemknął na drugą stronę ulicy. Wilga aż podskoczyła, a Jakub, choć nie był przesądny, na wszelki wypadek splunął przez lewe ramię, zrzucając wszystko na feralną datę.
Wnętrze klatki schodowej, do której weszli, było mroczne. Z otwartych drzwi do piwnicy ciągnęło mieszaniną gazu i pleśni. Drewniane stopnie, po których ruszyli na górę, były zdeptane i zapadnięte. W sfatygowanej poręczy brakowało kilkunastu szczebli, a w powstałą w ten sposób dziurę ktoś nieudolnie wstawił jeden nieoheblowany kołek, by uchronić lokatorów przed skręceniem karku.
Trzymając się ściany, weszli na drugie piętro. Drzwi oznaczone szóstką znajdowały się po prawej stronie. Jakub spojrzał na Wilgę, wziął głęboki oddech i głośno zastukał. Niemal natychmiast dobiegł zza nich odgłos kroków, a potem zgasło na kilka sekund światełko okrągłego mosiężnego judasza.
Szczęknął zamek i po chwili drzwi uchyliły się nieznacznie. W szczelinie bronionej przez łańcuch widać było posiwiałą głowę i pomarszczone usta, które zapytały:
– Czego państwo sobie życzą?
Wilga wyjaśniła miłym głosem, że przychodzą z redakcji „Kuriera”. Podali swoje imiona i nazwiska i dla porządku pokazali legitymacje dziennikarskie, wtedy łańcuch opadł i ujrzeli na progu niewysoką starszą panią.
Kobieta przedstawiła się jako Eulalia Ewelina Stelze. Mimo że miała na sobie wyraźnie znoszony już granatowy żakiet, była starannie uczesana w koczek, usta miała pomalowane różową pomadką, a łuki brwi podkreślone henną. Poruszała się z wdziękiem, nosiła głowę prosto i starała się, wbrew zmar-szczkom, wyglądać na młodszą, niż w była w rzeczywistości.
Zaprosiła gości do środka, tłumacząc jednym tchem, że ma tylko jeden pokój, że dom i dzielnica, w której mieszka, są po prostu straszne i że kiedy usłyszała radiowy komunikat, bez wahania poszła na pocztę, by zadzwonić do redakcji, ponieważ jest pewna nagrody, która pozwoli jej wyprowadzić się z tej ohydnej nory.
Kiedy Jakub i Wilga usiedli przy okrągłym stole przykrytym wykrochmaloną i świeżo wyprasowaną lnianą serwetą, na którym stał talerzyk z maślanymi ciasteczkami, pani Stelze odkaszlnęła i zaczęła opowieść.
Na początku poinformowała, że nie jest rodowitą lwowianką, lecz pochodzi z przedmieścia Sambora, że jej ojciec Artur był na kolei toromistrzem, a matka Stanisława, z domu Pazdro, była wziętą położną. Oznajmiła też, że miała braciszka Łukasza Aureliana, młodszego o pięć i pół roku, który, niestety, w wieku sześciu lat utopił się w gliniance. Dodała też szybko, że tatuś i mamusia w dziewięćdziesiątym ósmym roku zeszłego stulecia zarazili się tyfusem od wędrownych Cyganów, co to przyjechali taborem z Rumunii, a kiedy zmarli, ona, jako szesnastoletnia panna bez bliskiej rodziny, która by ją wsparła, udała się za chlebem do stolicy Galicji.
W życiu wiodło jej się różnie, czasem przymierała głodem, lecz Bóg jak dotąd nie dał jej umrzeć.
Pracowała jako pomoc domowa kolejno u państwa Landau, nauczycieli, potem u aptekarzy Kipperów, a na końcu prawie przez siedem lat zatrudniona była u państwa Markockich, którzy handlowali naftą i węglem. Półtora miesiąca temu została niespodziewanie zwolniona z przyczyn od niej niezależnych. Po prostu kamienica, w której mieszkali, została zlicytowana, a jej państwo wyprowadzili się do Przemyśla.
Stern i Wilga podjadali ciasteczka i słuchali opowieści służącej Stelze, która nie spiesząc się, zmierzała do sedna sprawy. Na moment jednak przerwała opowieść i grzecznie zapytała, czego jej goście chcieliby się napić, potem poszła do kuchni, by zaparzyć zamówione dwie kawy ze śmietanką. Słychać było, jak trzaska drzwiczkami i pobrzękuje naczyniami, nucąc coś pod nosem. Po chwili wróciła. Dystyngowanym ruchem zdjęła z tacy dwie porcelanowe filiżanki ze spodeczkami, położyła obok nich srebrne łyżeczki, postawiła dzbanuszek ze śmietanką i podniosła pokrywkę z cukierniczki, grzecznie zapraszając gości. Potem zadowolona poprawiła koczek, zebrała z serwety okruszki i przeciągnęła małym palcem prawej ręki po pomalowanych henną brwiach, jakby one były w jej wyglądzie najważniejsze, i wróciła do opowieści.
– Dwa dni, zanim „to” się stało, moi państwo wyjechali w interesach do Drohobycza i zostałamsama w mieszkaniu. Przyznam się, że nigdy nie lubiłam tego domu przy Rynku. Był ogromny i do tego zimny. W dzień nie można było otworzyć okien, bo zawsze słychać było hałas tramwajów, pokrzykiwania fiakrów albo warkot śmierdzących automobili, a w nocy też nie było lepiej: podchmieleni goście z „Atlasa” wyśpiewywali na całe gardło arie i musiała ich uspokajać policja. Z okien kamienicy pod czterdziestym drugim dokładnie widać fontannę Adonisa, tego ślicznego młodzieńca w tunice trzymającego w dłoniach włócznię, a u jego nóg waruje wyrzeźbiony pies i leży głowa upolowanego dzika. To najładniejsza rzeźba na Rynku – powiedziała gospodyni – sto razy wolę ją od Neptuna, Diany i Amfitryty. Wszystko widziałam... Proszę spróbować śmietanki i ciasteczek, sama piekłam... I zaraz wszystko powoli państwu opowiem.