Выбрать главу

– A potem będzie jak zwykle? Więc kiedy? – złapała go za słowo.

– W niedzielę, weźmiemy mamę i Piotrusia.

– On jest za mały i będzie się bał! – powiedziała rezolutnie i spojrzała na ojca, jakby chciała daćdo zrozumienia, że chce, by poszli we dwoje, jak dawniej, gdy poświęcał swój czas wyłącznie jej.

– Masz rację, Piotruś zostanie z mamą w domu – odpowiedział i skierował się do kuchniposzukać obiadu.

Kasia ruszyła za nim i nagle zapytała z troską w głosie:

– Tato, a ty się jej nie boisz?

– Kogo?

– Czarnej chmury!

– Co też ci przyszło do głowy? – Próbował grać na zwłokę. Podniósł pokrywkę z brytfannyi wdychał zniewalający zapach gołąbków w sosie pomidorowym zagęszczonym śmietaną.

– Pani w szkole też powiedziała, że to nie jest normalne, że u nas w mieście nigdy takiej chmurynie było. Ona wygląda jak umbra, ten klosz od lampy, co wisi w salonie.

– Umbra? A to ciekawe porównanie – mruknął niewyraźnie, przeżuwając smakowity mięsnyfarsz z ryżem, owinięty słodkim liściem kapusty. – Ten twój matowy klosz to tylko skondensowana para wodna. Zwykła fizyka, Kasiu, nic poza tym.

– Tak jak lód?

– No, chyba tak – odparł niepewnie.

– A Szymon powiedział, że w hitlerowskich Niemczech to lody będą niedługo sprzedawaćautomaty. To prawda?

– Tak – odpowiedział spokojnie, delektując się gęstym sosem.

– Maszyny?

– Maszyny, które zastąpią kiedyś człowieka!

Stała, patrząc z podziwem, jak nakłada dwa wielkie gołąbki na talerz – jej najmądrzejszy ze wszystkich tatuś, maczający razowy chleb w pomidorowym sosie.

Pół godziny później Anna zjawiła się już na Pohulance i Jakub blefował, że miał udany dzień. Podgrzał obiad, a potem siedział i – tak jak Kasia przedtem na niego – teraz on patrzył na żonę pałaszującą przygotowane przez Magdę gołąbki.

– Marzyłam o czymś takim w recepturze – powiedziała, przytulając Piotrusia, który właśniewstał z łóżeczka. – Zauważyłeś, Kuba, że nasza Magda ma talent do gotowania i zawsze wykrochmalony fartuch? Chyba jej nie doceniałam. Tak jak ja woli gotować obiad na gazie, a nie na kuchni węglowej, i nie wierzy w opowieści, że od tego psuje się smak.

Jakub z pomocą Kasi nakarmił Piotrusia, a potem uległ dzieciom i kolejny raz zamienił się w lokomotywę. Oboje wskoczyli ojcu na plecy i kazali się wieźć z gościnnego do kuchni, a stamtąd do sypialni i z powrotem, głośno sapiąc i pogwizdując.

Anna niespodziewanie włączyła się do zabawy, ogłaszając, że tatuś potrafi udawać prawdziwy pociąg i może zatrąbić na muszli.

– Na jakiej muszli? – zapytała Kasia.

– Na morskiej i zaraz nam to pokaże! – powiedziała i przyniosła ze służbówki opalizującąmuszlę, którą kiedyś dostała od swoich rodziców. – Kuba, nie daj się prosić, dzieci czekają!

Jakub przystawił muszlę do ust i zaczął grzmieć tak donośnie, jak wjeżdżający na stację pociąg.

– Ja też, jak będę dorosła, to będę grać na takiej muszli – zakomunikowała zdecydowanie Kasia.

– I ja tez, i ja tez, mamo – dodał szybko Piotruś, gdy zmęczeni sadowili się na kanapie.

Późnym wieczorem, gdy dzieci poszły spać, Jakub z Anną, jak za dawnych dobrych lat, urządzili sobie romantyczną kolację, taką ze świecami, winem i oliwkami nadziewanymi papryką.

Anna dostała rumieńców i ożywiła się. Włączyła radio, a gdy lampy rozgrzały się i zielone oko zaczęło mrugać, nastawiła na Warszawę i trafiła na porywające argentyńskie tango. Bez wahania wyciągnęła Jakuba do tańca i przytulona pozwalała mu się pieścić.

Całował ją, a cały czas miał do siebie żal, że tak niedawno podle ją oszukał. Nigdy nie dowiedziała się o tej drugiej. Nie domyślała się nawet, że istniała, że miała na imię Sara i że do szaleństwa mu się podobała. Nigdy też nie miała się dowiedzieć, że oboje zwrócili na siebie uwagę w dniu, gdy stremowany Jakub przyszedł poprowadzić swoje pierwsze ćwiczenia. Dlaczego właśnie to Sara Reddig nakreśliła przed grupą ten swój cholerny plan? Co jej strzeliło, by być pierwsza? Słuchając argentyńskiego tanga, wracał myślami do jednego zimowego popołudnia, które spędził na stancji u Sary. Tego dnia nie przyszła na ćwiczenia, co go zaniepokoiło. Chciał sprawdzić, co się stało. Gdy dojechał tramwajem na Zamarstynów i doszedł na stancję przy Kwiatowej, trząsł się już z zimna. Miał ze sobą butelkę wina, którą Sara podgrzała z miodem, cynamonem i goździkami. Nie zadał jej pytania o powód absencji na zajęciach. Czekał, aż sama się otworzy. Kiedy wypili grzane wino, Sara wyjęła ze swoich zapasów starkę. Wypiła za dużo alkoholu i stała się gadatliwa. Wspomniała o jakimś tajemniczym znajomym, ale wystarczyło, że zadał jej kilka pytań, natychmiast przerwała swoją opowieść. Zdenerwowana powiedziała, że nie jest niczyją kochanką i żeby raz na zawsze wybił to sobie z głowy. Była z nim blisko, to fakt, lecz z jej słów wynikało, że ten ktoś przed nim był z nią jeszcze bliżej. Dlaczego mieszkała sama na stancji? Miała przecież we Lwowie rodziców. Dlaczego nie utrzymywała z nimi kontaktów?

Nigdy jej nie pytał o prawdziwy powód życia w pojedynkę. Sara milczała, z jej oczu płynęły łzy. Wreszcie przyznała się, że kilka miesięcy temu poznała kogoś, że strasznie za nim tęskni i że będzie go pamiętać do końca życia. Nagle opamiętała się. Zapragnęła być sama. Stanowczo nalegała, by Stern wyszedł. Nie zamierzał robić jej przykrości. Poza tym spieszył się do domu.

Po drodze znowu musiał wymyślić jakieś kłamstwo.

Potem zdarzyło się nieszczęście, które zapobiegło rodzinnej tragedii. Sara pozostawiła po sobie puste miejsce w trzecim rzędzie pod oknem i wspomnienie zagadkowego uśmiechu. Zamyślony Jakub pomylił kroki i Anna coś wyczuła. Zatrzymała się i spojrzała badawczo.

– Co się z tobą dzieje? – rzuciła, patrząc mu w oczy. – Jesteś nieobecny. Wyglądasz, jakbyś...

– Jakbym co? – przerwał jej, poruszony, że mogła odkryć jego tajemnicę.

– Nic, jest takie stare przysłowie: na złodzieju czapka gore!

– To o mnie?

– Sam sobie odpowiedz. Jesteś podobno mistrzem efektownych zakończeń.

Godzinę później, kiedy leżał w łóżku u boku Anny, znowu dopadły go wspomnienia.

Przypomniał sobie pewne kwietniowe słoneczne popołudnie, gdy wziął służbową tatrę i pojechał pod uniwersytet, by rozwikłać tajemnicę Sary. Nie chciał informować o tym Wilgi. Im mniej wiedziała o jego dawnej znajomości, tym dla niego lepiej.

Zaparkował za dorożką, tuż przed samochodem Kanclerza, którego szyby zacięcie polerował szmatą profos. Pan Zenon, bo tak nazywali go studenci i naukowcy, ukłonił mu się grzecznie, zdejmując czapkę, i wyraźnie miał chęć zamienić z nim kilka słów, lecz Stern przeprosił go i od razu skierował się do dziekanatu wydziału prawa. Krótką chwilę zajęło uzyskanie od sekretarki potrzebnej informacji. Dostał adres rodziców Sary, podziękował i wyszedł. Wiedział od Hillela, że rodzice panny Reddig są obrzydliwie bogaci. Ojciec był znanym ginekologiem w klinice przy Pijarów, matka zaś prowadziła dom.

Kiedy ponownie znalazł się na ulicy, zauważył, że samochód Kanclerza już odjechał. Dorożka nadal stała na podjeździe, fiakier drzemał, a zadowolony koń trzymał łeb w płóciennym worku, wyjadając obrok. Stern uruchomił motor, minął dorożkę i ruszył w stronę Sygniówki.

Państwo Estera i Dawid Reddigowie mieszkali przy Orszańskiej. Była to jedna z nowszych ulic miasta położona w jego zachodniej części, z wylotem na Gródecką, prowadzącą jak wiadomo do Przemyśla i Krakowa. Jednopiętrowa willa, której dach pokryty był grafitowym łupkiem, przypominała szlachecki dworek. Stern wysiadł z samochodu, przeciął pełen kwiatów ogród, po czym pewnym krokiem wszedł po granitowych schodach i nacisnął dzwonek.