Выбрать главу

Drzwi otworzyła mu chuda służąca ubrana w beżową sukienkę i biały fartuszek. Dziewczyna, uśmiechając się kabotyńsko, zapytała gościa o imię i nazwisko, a kiedy otrzymała wizytówkę, oddaliła się, potrząsając rudymi włosami niczym koń grzywą.

Wizyta miała krótki i nieprzyjemny przebieg. Od pierwszej chwili Sterna męczył moralny kac, gdyż kobieta, która go przywitała, była niezwykle podobna do Sary. Miała jej niebieskie oczy, jej śliczny nos i przepiękne jasne włosy, które tak samo przeczesywała palcami. Stern przyglądał się jej dyskretnie, lecz wciąż napotykał zawzięte, piorunujące spojrzenie, które zmuszało go do opuszczania wzroku na pstrokaty dywan. Sama obecność nieproszonego gościa wyraźnie działała pani Esterze na nerwy.

– Jak pan śmie nas nachodzić, panie redaktorze Stern! Pańskie czcze gadanie nie zwróci życiamojej córce.

Rzuciła jeszcze pod nosem jakieś słowo w jidysz, którego Stern nie znał, a które zabrzmiało jak przekleństwo.

Dawid Reddig, mężczyzna o wielkiej tuszy i gęstej posiwiałej brodzie, z której ledwie wystawały małe, opuchnięte wargi, nie próbował nawet łagodzić sytuacji. Obracał w palcach wizytówkę z logo „Kuriera” i złożywszy ręce na brzuchu, czekał, nie wiedzieć na co. Upiorną ciszę zakłócił szerszeń, który nagle wpadł przez otwarte okno. Jakub miał ochotę wstać i rozdusić go na szybie leżącym na stoliku żydowskim tygodnikiem „Literarisze Bleter”. Rozmowa dobiegła końca. Ozięble pożegnał się więc z gospodynią, a potem wyszedł na korytarz, odprowadzony do drzwi przez ojca Sary. Gdy znaleźli się poza zasięgiem wzroku żony, mężczyzna zwrócił się do niego szeptem:

– Moja żona odchodzi od zmysłów, czy pan to widzi? Za to, co się stało, wciąż obarcza mniewiną. Da pan wiarę, że nie była na pogrzebie? Ja zadzwonię do pana w tej sprawie jutro przed południem. Niech pan teraz prędko idzie. Nie chcę, by Estera słyszała, jak rozmawiamy – zakończył grubas i wysunął do dziennikarza miękką, spoconą dłoń.

Dawid Reddig dotrzymał słowa. Następnego dnia minutę przed dwunastą zadzwonił do Jakuba Sterna i rzucił do słuchawki tylko dwa słowa: Aaron Lintz. Była to najkrótsza rozmowa, jaką dziennikarz kiedykolwiek i z kimkolwiek przeprowadził.

Jakub nie miał czasu na samodzielne drążenie tematu. Do rozwikłania zagadki potrzebny mu był inspektor Zięba, i to natychmiast. Musiał się z nim więc przeprosić, chwilowe animozje zeszły na plan dalszy. Zaproponował mu spotkanie w szynku „Pod Kanonem”, przy Ormiańskiej, i stary lis z komendy wojewódzkiej zgodził się, od czasu do czasu bowiem spotykali się w zwykłych knajpach, których atmosfera – nie wiedzieć dlaczego – obu ich pociągała. Rozmowa nie należała do najdłuższych. Zięba spieszył się gdzieś i zdążyli wypić ledwie po jednym piwie.

– Chętnie bym ci pomógł – zaczął, odstawiając pusty kufel i wycierając dłonią usta – ale...

– Ale co?

– Nie, już nic! Powiedziałeś, Aaron Lintz?

Stern przytaknął.

– Owszem, pamiętam to imię i nazwisko. Trochę się spóźniłeś, kolego – dodał jakimśszczególnym tonem. I odczekawszy chwilę, aż na twarzy Sterna odmaluje się ciekawość, ciągnął dalej: – Zaręczam słowem honoru, że twój gość nic z własnej woli nie powie.

– Niemożliwe.

– Chcesz się, Kuba, założyć?

Po chwili inspektor zrobił się bardziej życzliwy i dodał, że chłopak, którego osobiście przesłuchiwał, ma dwadzieścia trzy lata, jest wysoki i jak to mówią kobiety, diablo przystojny. Jego ojciec prowadzi zakład pogrzebowy o wdzięcznej nazwie „Hades” na Krakidałach.

– Czy może wiesz, co go łączyło z Sarą Reddig?

– To historia, o której będą mówić nasze wnuki – zakpił inspektor. – Sara i Aaron poznali sięna weselu ciotecznego szwagra albo stryjecznej siostry w Trembowli. Przepraszam, ale do tak skomplikowanych koligacji nigdy nie miałem głowy. Chłopak ją oczarował. Błyskał białymi ząbkami, potrząsał kruczą czupryną. Umiał gadać, a do tego podobno pięknie tańczył i śpiewał. Wiem, że młodzi przypadli sobie do serca. Wiem też, że zaczęli się w tajemnicy przed swoimi rodzicami spotykać. Chłopak był kilka razy u dziewczyny w willi przy Orszańskiej. No, ale niespodziewanie zdarzyła się przykrość. Pewnego dnia, zaraz po wyjściu młodzieńca, okazało się, że z szafki gospodyni zginęły precjoza. Jakiś pierścionek ze szmaragdem i diamentowy wisior. Zrobił się z tego wielki krzyk. Służąca bez zastanowienia wskazała na Aarona. Pani Reddig domagała się od nas stanowczych działań, a mąż ją wspierał. Odsyłaliśmy tę namolną parę na Komisariat Siódmy przy Gródeckiej, ale w końcu mój szef, który kiedyś pracował w Trembowli, zmienił zdanie. Sprawa była prosta, może nawet zbyt prosta. Moi ludzie pojechali do domu chłopaka i znaleźli te wartościowe przedmioty schowane pod łóżkiem, w jego torbie. Chłopak zaklinał się, że jest niewinny. Stary Lintz wynajął adwokata, ale pani Reddig także nie próżnowała. Opłaciła swoich mecenasów. Wesołowski i Wesołowski, sam przyznasz, że lepiej mieć tę bandę jazgotliwych papug po swojej stronie. Dalej możesz się domyślać. Chłopak stanął przed sądem, a nieomylny sędzia skazał go na dwa lata. Nie muszę ci tłumaczyć, że dwa lata dla takiego smarkacza to niemal wieczność. Szczeniak nie mógł w celi wysiedzieć. Odgrażał się, że jeśli go nie wypuszczą, pożegna się z życiem. I jak powiedział, tak zrobił. Dwa tygodnie temu powiesił się na pociętym w pasy prześcieradle.

Stern przez moment milczał.

– Sugerujesz, że go w tę kradzież wrobiono? – zapytał wreszcie, spijając orzeźwiającą piankę.

– Gdzież bym śmiał szargać dobre imię justycji – powiedział Zięba. – Proces był jak się patrzy,tyle że mamusia śmiertelnie obrażona na córeczkę nie chciała jej więcej znać. Nie pasował jej zięć, który zbija trumny i kopie na cmentarzu doły. Znalazła więc salomonowe wyjście: wynajęła panience stancję, by zapomnieć o mezaliansie.

– Niepojęte.

– Obrażasz się, Kuba, na fakty? – rzucił Zięba z miną baranka wielkanocnego. – Sam mi kiedyśwciskałeś, że twoi czytelnicy uwielbiają takie smaczki. À propos, czy mam ci opowiedzieć jeszcze inne fakty z jej życia? Podać nazwiska i imiona innych mężczyzn? Lista jest długa. Za wsze wydawało mi się – popraw mnie, jeśli się mylę – że tę panienkę idealizujesz.

Wspomnienia nie chciały odejść i Jakub wciąż miał przed oczami perfidny uśmieszek Zięby. Ze złością naciągnął kołdrę pod szyję. Po głowie tłukła mu się myśl o własnej winie. W końcu znalazł dla siebie usprawiedliwienie i przytulił się do żony. Poczuł pod ręką twardniejącą pierś, rozlewające się ciepło wprowadziło go w błogi stan. I Jakub Stern zasnął, słuchając miarowego tykania zegara.

Sobota, 14 maja 

Brak wiatru. Temperatura sięgająca nad ranem ledwie dwunastu stopni i ten sam łeb rottweilera zaglądający do jego okna – ogromna chmura, zapowiedź majowego deszczu.

Stern stanął w kuchni przy oknie, dokładnie w tym samym miejscu co poprzedniego dnia, by stwierdzić, że ciemny obłok nieznacznie się cofnął, zahaczając o Górę Stracenia przy starym żydowskim cmentarzu. W prostej linii było to jakieś trzy i pół kilometra. Przyglądając się psiej głowie, wyraźnie rozpoznawał szeroką szczękę, obwisłe wargi i średniej wielkości uszy. A potem zmrużył oczy i spróbował wyobrazić sobie opisaną przez córkę wiszącą w salonie umbrę.

Za kwadrans powinien wyjść do redakcji. Machinalnie połykał jajecznicę posypaną trembulką, słuchając słów Anny. Uśmiechnięta wspominała wczorajszy wieczór, a potem jeszcze raz przypomniała, że jej marzenie nazywa się „Marechal Niel”.