– Masz chęć trafić pod jego skalpel jak Sara? Chcesz, by przeprowadził na tobie swój dowóddo końca?
Wilga zatkała uszy. Korciło ją, by się przyznać, że nie przyjechała do Lwowa dla przyjemności, lecz uciekła z Łodzi, bo naraziła się swoimi tekstami miejscowej żulii i groziła jej dintojra.
Milczała przez chwilę, a potem niespodziewanie wstała.
– Zostaw mnie teraz! – poprosiła cicho. – Muszę to przemyśleć. Później porozmawiamy, lecz teraz, błagam, zostaw mnie w spokoju.
Ruszyła w stronę placu Mariackiego. Pomyślał, że nie jest zwykłą babą, która tęskni za mężem, domem i dziećmi, że drzemie w niej jakaś szalona, męska determinacja. No i idealnie nadawałaby się na nasłaną przez Ziębę agentkę. Była poukładana jak facet. Kto wie, czy szczwany Manio nie dogadał się za jego plecami z inspektorem? Od pewnego czasu byli w dobrej komitywie, świadcząc sobie uprzejmości. Naczelny puszczał teksty, które dostawał od inspektora, i kółko kręciło się, aż miło.
Kiedy podniósł się z ławki, dostrzegł jej sylwetkę przed wejściem na plac. Odwrócona do niego tyłem, wyniosła, wyglądała jak stojąca na postumencie Matka Boska.
Dwie godziny później wrócił od Mania po zdaniu mu relacji z poprzedniego dnia, a Wilgi nadal nie było w pokoju. Zastanawiał się, czy nie powinien zawiadomić naczelnego o szalonym pomyśle pani redaktor, lecz uznał, że nigdy by mu tego nie wybaczyła. Na jej posprzątanym biurku stała maszyna do pisania z rozpoczętym tekstem o oszustach, którzy siedmiu rodzinom wynajęli tę samą willę na Sygniówce, a obok maszyny unosił trąbę porcelanowy słonik.
Stern był wściekły na siebie, najbardziej za to, że to Wilga rozdawała teraz karty, że nie przejęła się jego gadaniem i że idiotyczny scenariusz, który sobie wymyśliła, może się spełnić.
Jakby miał tego dnia za mało problemów, pojawiła się przysłana przez Kazię stara łyczakowska panienka do towarzystwa, która, powołując się na radiowy komunikat, zaoferowała mu pomoc w rozwiązaniu sprawy. Powiedziała, że dużo wie, „bardzo duzio, mój ty przystojniaku, ale wpierw na stole muszą leżeć dwie stówki, bo ja za darmo nie lubiem pracować”.
Była zawiana. Z wyskubanych brwi odpadały jej drobinki henny, a bezzębny uśmiech przesadnie podkreślała karminowa szminka. Stern szybko pozbył się interesownej panienki i zszedł do sekretariatu zapytać o Wilgę. Kazia uspokoiła go, że zguba się znalazła, że rozmawiała z nią przed chwilą i że pani redaktor dopiero co znowu wyszła do miasta.
– Wybierała się do Ruckera opisać mięsną aferę, ale w ostatniej chwili zmieniła plany. Kiedy była w sekretariacie, przybiegł do niej jakiś goniec z ważną wiadomością. Wilga powiedziała, że niedługo wróci. A coś nie tak, panie Jakubie?
Stern burknął coś pod nosem i Kazia zrozumiała, że lepiej nie wchodzić mu teraz w drogę.
W tej sytuacji Jakub również zmienił swoje plany. Zamiast produkować letnie felietoniki, postanowił sprawdzić niedokończony wątek śledztwa i odwiedzić swojego dawnego studenta Roberta Bareckiego w jego domu przy Długosza. Miał nadzieję, że przy odrobinie szczęścia zastanie go i odnajdzie brakujący fragment układanej przez Wilgę łamigłówki.
Kiedy dotarł na miejsce, zobaczył niedużą willę w ciepłym piaskowym kolorze. Otaczał ją gęsty żywopłot z irgi, domagający się pilnego przycięcia. Za żywopłotem widać było zapuszczony ogród, w którym spomiędzy bujnych traw wychylały się irysy i konwalie. Na wprost wejścia, po obu stronach szutrowego chodnika, rósł szpaler tui wyglądających jak smukłe wrzeciona.
Pchnął furtkę i wszedł do środka.
Willa wyglądała na niezamieszkaną. Na drewnianym ganku stały wiklinowe krzesła i stół ze szklanym blatem pokrytym martwymi, zaschłymi już muchami.
Stern wszedł po schodach i zastukał mosiężną kołatką do drzwi. Nie było odpowiedzi, więc ponowił próbę, tym razem o wiele głośniej. Wydawało mu się, że ktoś go ostrożnie obserwuje zza firanki.
Chwycił za klamkę i mocno pchnął drzwi. Musiał wyglądać na przestępcę, bo stojąca za nimi stara kobieta aż podskoczyła z przerażenia. Była bosa i dziwacznie ubrana. Na sukienkę w kwiaty nałożyła czarną halkę, a w siwe włosy wpięła kolorowe kokardy jak mała dziewczynka.
– Proszę się mnie nie bać – powiedział najspokojniej, jak tylko potrafił. – Nie mam złychzamiarów. Nazywam się Jakub Stern i jestem przyjacielem pana Roberta. Mieszka tu, prawda?
Kobieta skinęła głową, w dalszym ciągu niepewna, jak ma się zachować wobec niespodziewanego gościa.
– Mam dla niego wiadomość z uczelni – wymyślił naprędce kłamstwo.
Gospodyni zaprosiła go do środka, a kiedy znaleźli się w przedpokoju, wskazała krzesło, z którego zdjęła brudną szmatę. Potem kaszlnęła i podrapała się w czubek nosa, jakby dając do zrozumienia, że już nie boi się intruza.
– I nie jest pan tym nowym lokatorem, o którym mówił Robert? – zapytała ledwie słyszalnymgłosem.
– Skądże znowu. Mam własny dom z ogrodem i mieszkam na Pohulance.
– Chwała Bogu Najwyższemu, amen – przeżegnała się. – Już myślałam, że będzie pan tu z namimieszkał. Zresztą – spojrzała na Sterna – może pan tu sobie mieszkać, ja i tak niedługo trafię na ulicę.
– Kto to pani powiedział?
– Mój syn. On mówi, że tam jest moje miejsce.
– Pan Robert?
– Tak.
– To na pewno jakaś pomyłka. Jestem przyjacielem pani syna i przyszedłem z nim porozmawiać – usprawiedliwiał się dziennikarz.
Kobieta z niepokojem popatrzyła na wiszący na ścianie zegar.
– On powinien już być. W soboty przychodzi wcześnie ze swoich treningów.
– Wiem – nie przestawał kłamać Stern – i właśnie dlatego tu jestem.
– Czy chwalił się już panu, że oni chcą nas powiesić na gałęziach? – zapytała z rozbieganymwzrokiem.
– Kto?
– Oni. Robert mówił, że skręcili już na nas sznur.
Stern pomyślał, że jeszcze niedawno musiała być piękną kobietą, na której brutalnie odcisnęło się piętno rodzinnej tragedii. Na jej szyi wisiał sznur bursztynów, a usta były przesadnie wymalowane tanią kredką, zachowała jednak zgrabną sylwetkę, a jej złotobrązowe oczy miały w sobie jakiś ciepły blask.
Nagle na ganku rozległy się kroki. Stern wstał z krzesła i w tym momencie zobaczył rozgorączkowanego, wściekłego Roberta.
– Ostrzegałem cię, żebyś z nikim nie rozmawiała! – wyrzucił z siebie tamten, zwracając siędo matki. – Wracaj do pokoju, słyszysz? Tam jest twoje miejsce! Gdyby nie ty, ojciec dalej miałby kolegów i pracę.
– Wiem, synku, i przepraszam cię za wszystko – powiedziała, przypadając do jego kolan. Potemchwyciła go za rękę, próbując ją ucałować.
Chłopak wyszarpnął dłoń.
– Idź i nie rób mi wstydu! – Speszony podniósł ją z podłogi i pchnął w kierunku pokoju. –
Później sobie porozmawiamy, a teraz już idź.
Kiedy kobieta wyszła, Robert spiorunował wzrokiem gościa, jakby odkrycie tej domowej prawdy odebrało mu resztki godności.
– Po co pan przyszedł, panie Stern? Chyba nie po to, by dokończyć ze mną swoje paskudnećwiczenia?
– Czy możemy porozmawiać? – zapytał Jakub, nie zważając na gniewne słowa. – Mam do panakilka pytań.
Robert Barecki zdjął z ramienia sportowy worek z ubraniem i rzucił go niedbale na podłogę. – Pan wykładowca raczy pójść przodem! – I wskazał ręką salon.
Pomieszczenie, do którego weszli, było jasne i obszerne. Na środku stał okrągły stół z blatem z włoskiego orzecha wspartym na rzeźbionej nodze. Wokół stało sześć krzeseł w stylu Ludwika XVI o miodowych welurowych obiciach. Z prawej strony pod ścianą Jakub dostrzegł biurko, na którym leżały w nieładzie jakieś podręczniki, zeszyty, kartki i obsadki. Na ścianach naprzeciw okien wisiały grafiki przedstawiające scenki z powstania listopadowego i jedno zdjęcie Marszałka z sumiastym wąsem, w srebrnej ramce. W kącie salonu, między dwoma fotelami leżała na drewnianej skrzyni szpicruta, a obok terminarz, taki sam, jaki miał w swoim gabinecie Emilian Kanclerz.