Student rozsiadł się w fotelu i patrzył spode łba na gościa.
– Może pan wreszcie powie, czemu zawdzięczam tę niespodziewaną wizytę?
Stern nie przejął się tonem chłopaka.
– To pana mama? – zapytał, wskazując wiszącą na ścianie fotografię ślicznej dziewczynyz warkoczem.
– Nie pańska sprawa!
– Nie moja, wiele spraw nie jest moich, a jednak zajmuję się nimi, szukając ostatecznegowyjaśnienia. A to, czy to pana? – zapytał Stern, podnosząc terminarz ze skrzyni.
– Każdy student i wykładowca może sobie to kupić w uczelnianym kiosku. Wystarczy już moichwyjaśnień?
Stern odłożył kalendarz na miejsce, ale zdążył go przekartkować i zauważył, że w środku brakowało kilku kartek.
– Jak pan wie, po przygodzie na uniwersytecie wróciłem do „Kuriera” i zajmuję się, jakdawniej, dziennikarstwem śledczym. Pracuję z asystentką, panną Wilgą de Brie. W środę spotkała się z panem i odniosła wrażenie, że nie był pan szczery. Jestem oczywiście zaniepokojony tym bezzasadnym posądzeniem. Bo to jest posądzenie, prawda?
– O co wam chodzi?
– Spieraliśmy się. Pani Wilga nie chciała się ze mną zgodzić. Twierdziła, że nie działał pan sami musiał mieć wspólnika. Może pan oczywiście zaprzeczyć.
– Nic panu nie powiem. Proszę stąd wyjść!
– A jeżeli chcę panu pomóc?
– Sam sobie dam radę. Niedługo wyprowadzimy się stąd i wszystko się skończy.
– Nie ucieknie pan od wspomnień.
Barecki wstał i rozkołysanym krokiem podszedł do Sterna. Zatrzymał się przed fotelem, w którym siedział dziennikarz.
– Zaczynam pana podziwiać – powiedział, nachylając się nad Jakubem. – Martwi się pano moje wspomnienia? Co pan w ogóle wie?
– Wiem, że pan tego nie chciał, i wierzę, że to był wypadek.
Barecki obrócił się i z całej siły uderzył pięścią w stół, omal go nie przewracając.
– A może naprawdę miałem chęć skręcić temu skurczybykowi kark? Przefasonować jego ślicznycyferblacik, żeby go nie poznała rodzona mamusia? Pan nie znał tego drania! Stał pan sobie wygodnie za katedrą i czekał, aż dziewczyny polecą na pańskie bzdety.
– Więc pańska historia też jest bzdetem?
– Co pan ma na myśli? – Barecki podniósł szpicrutę i zaczął nią uderzać o udo.
– To, że...
– Teraz boi się pan, że załatwię pana tak samo jak jego?
– Obawiam się, że nie starczy panu odwagi – zaczął bezczelnie dziennikarz.
– Spróbujemy?
– Musiałby mnie pan zanieść aż na Rynek, a to wymaga trochę zachodu.
Barecki odrzucił szpicrutę w kąt i zrezygnowany siadł naprzeciw Sterna w fotelu. Przez chwilę milczał, patrząc smętnie na swoje zakurzone buty, wreszcie się przełamał.
– Tego dnia byłem wściekły, bo drugi raz zawaliłem egzamin – powiedział. – Kiedy w czwarteko wpół do ósmej wieczorem stałem pod tablicą ogłoszeń na naszym wydziale, niespodziewanie napatoczył się Zimmer. Był na lekkim rauszu, ja zresztą też co nieco wypiłem. Nie miałem zamiaru się z nim bić, ale on wyraźnie szukał zwady.
Dziennikarz nie odzywał się, wbił tylko wzrok w chłopaka.
– Mówiłem mu, żeby się odczepił, on dalej mi wymyślał. Powiedział, że jestem złamany... nowie pan, bo słabo pilnowałem Róży, kiedy odbił mi ją Maska.
– Kto?
– Kanclerz, zna go pan. Przed panem prowadził z nami ćwiczenia.
– Z tą odbitą dziewczyną to prawda? – rzucił Stern, przypominając sobie, że posądzał
Bareckiego o smalenie cholewek do Sary.
– To nie ma nic do rzeczy! – powiedział Barecki podniesio-nym głosem.
– Co było potem?
– Nie mogłem puścić mu tego płazem. Poszliśmy z uczelni do parku Kościuszki. Jest tam takimały skwerek, chyba pan wie, otoczony wysokim żywopłotem, i z zewnątrz nie widać, co dzieje się w środku. Zmierzchało, o tej porze mało kto chodzi po parku, więc nie było świadków.
Na początku walka była honorowa. Przepisowy czysty boks, tak jak się umawialiśmy, bez żadnej kopaniny. Przyjąłem kilka ciosów na gardę, a wreszcie, gdy się głupio odsłonił, strzeliłem go w mostek i poprawiłem w szczękę lewym sierpowym. Wtedy zaczął mnie przeklinać i niespodziewanie wyjął z kieszeni nóż. Wyobraża pan sobie? Machał przede mną kosą jak bandyta. Nie miałem wyboru, zrobiłem unik, jak na treningu, potem wycelowałem mu pięścią w grdykę i było po sprawie. Leżał i przebierał nogami jak baba. Czołgał się, ledwie łapał powietrze i dalej plótł bzdury o mnie i o Róży! Odszedłem, ale po kwadransie, gdy ochłonąłem, zrobiło mi się go żal, więc wróciłem sprawdzić, co z nim, ale...
– Ale?
– Już go tam nie było.
– I pomyślał pan, że jest po sprawie, że Paweł Zimmer otrzepał się i wrócił do domu.Tymczasem następnego dnia dowiedział się pan, że ktoś nadział pańskiego sparingpartnera na trójząb Neptuna.
Barecki skulił się.
– Proszę, niech mi pan tego nie przypomina. Doskonale wiem, że ma pan prawo mi nie wierzyć.
– I nic nie ma pan na swoje usprawiedliwienie? – Stern wstał z fotela i podszedł do okna. –
Co pan robił przez ten cholerny kwadrans? – zapytał, patrząc na zapuszczony ogród.
– Nic, pospacerowałem, położyłem się na jakiejś ławce.
– Gratuluję! A co się stało z nożem? Przecież wspomniał pan, że Zimmer miał nóż.
– Nie pamiętam, może wetknąłem mu go do kieszeni? Czy to takie ważne?
Stern nie miał już chęci bawić się w detektywa z tym mało rozgarniętym studentem. Kiedy gapił się na bujną zieleń za oknem, przyszły mu do głowy dwie możliwości, naturalnie przy założeniu, że Barecki mówi prawdę. Albo Zimmer powlókł się do miasta i tam trafił w łapy szaleńca, albo odwrotnie, ten ktoś był w pobliżu i obserwował walkę z ukrycia. Pierwsza wersja wydała mu się mniej prawdopodobna. Jeśli ciałem Zimmera „zaopiekował się” szaleniec, to jego zdobycz była przypadkowa, coś jak wygrany na loterii los. I w tym momencie Stern cofnął się w swoich rozważaniach do początku sprawy, czyli do scenariusza, który zapisała na tablicy Sara.
– Czy widział pan w pobliżu jakiś pojazd? – zapytał, siadając w fotelu.
– Może.
– Może?
– Mówiłem, że nie pamiętam. Przed wejściem do parku stał chyba jakiś granatowy szewrolet,a za nim czarny fiat Kanclerza, no, ale on bardzo często tam parkuje, więc się nie liczy. Ostatnio wozi go do domu profos. Maska wie, jak się urządzić – dodał zgryźliwie. – Widziałem też kilka rowerów i chyba ze trzy dorożki.
– Czy może pan określić, w jakiej odległości od ulicy rozegrała się wasza bijatyka?
– Nie liczyłem, ale alejka ma jakieś sto pięćdziesiąt kroków.
– A więc można tam podjechać samochodem?
– Tak, tylko po co?
Stern skrzywił się. Miał już dość tych wymijających odpowiedzi.
– Czy ktoś jeszcze się panem interesował, prócz mnie i panny Wilgi? To ważne.
– Sądzi pan, że coś mi grozi?
– Niewykluczone, że jest ktoś, kto bardzo się panem interesuje – powiedział dziennikarz,wstając.
– Nie wie pan, kto to może być? – zapytał wylękniony Barecki.
– Też chciałbym znać odpowiedź na to pytanie. Czy może mi pan coś obiecać?
– Słucham, proszę pana.
– Niech pan teraz pójdzie do swojej mamy i niech pan z nią, panie Robercie, porozmawia. Onanie zasłużyła na to, by przelał pan na nią całą swoją gorycz. I jeszcze jedna prośba, niech pan jak najszybciej, najlepiej dziś albo jutro z rana, zgłosi się do inspektora Zięby w komendzie wojewódzkiej i wszystko mu opowie. Tak będzie dla pana lepiej. Obiecuje mi pan?