– Tak, tato, wierzę!
– A jednak coś cię gryzie, synku. Masz jakieś kłopoty w pracy?
– Skąd wiesz?
– Widzę na twoim czole podłużną bruzdę. Miałeś ją, jak zdawałeś maturę i kiedy zmarła twojapierwsza...
Jakub zamyślił się na chwilę, a potem spojrzał na zegarek.
– Na mnie już czas – oznajmił wreszcie.
Podszedł do ojca i wzruszony pocałował go, jak dawniej, w rękę. Kiedy nachylił się, by ucałować żylastą dłoń matki, ta niespodziewanie odzyskała świadomość.
– Nie posiedzisz, Kuba? – zapytała zdziwiona. – Boże, ciebie zawsze gdzieś, włóczykiju, niesie.A jak będziesz na podwórku, to zawołaj Edka. Dałam mu do trzepania dywan, ale ten łobuz poszedł pewnie grać z koleżkami w cymbergaja i drugi tydzień go już nie ma.
– Idź, synu, idź śmiało! – powiedział ojciec głośno. – Ty masz ważne sprawy, a my, sam wiesz,czekamy już z matką na śmierć!
Jakub przystanął na chwilę w kuchni, potem, jak robił to wiele razy, wyjął z portfela pięćdziesiąt złotych, położył na blacie stołu i przycisnął je małym mosiężnym moździerzem.
Zamykał drzwi ze łzami w oczach, bo znowu przygotowana przez los pułapka pozbawiła go złudzeń.
Gdy po godzinie wrócił do teściów, wszyscy jak na komendę ucichli. Jakub wyczuł, że mówili o nim. Teść, dla pokrycia zmieszania, zaproponował mu lampkę stocka.
– Wypiliśmy przed chwilą za twoje zdrowie i panie dostały kolorków. Wyobraź sobie,że mamusia dodaje go do leguminy, więc musimy się pospieszyć. A co tam, Jakubie, u rodziców? – zapytał, nalewając koniak do lampek. – Zdrowi?
– Dziękuję, trzymają się – odpowiedział wymijająco. – Ojciec maluje i opiekuje się mamą.
Wszystko po staremu.
– No, właśnie! Mam gdzieś w szufladzie jego widoczek. Więc mówisz, że są szczęśliwi?
Jakub odkaszlnął znacząco, spięty dociekliwością teścia, potem powiedział jakiś banał, że nie skarżą się na los, że uwielbiają Kasię, a już Piotruś to ich prawdziwe oczko w głowie.
– Jakżeby inaczej! – dorzuciła matka Anny. – Kto by nie kochał naszego Piotrusia? Wiem cośo tym. Przyjęłam na ten świat setki takich aniołków.
– Które ja muszę teraz leczyć! – odparł ojciec Anny, sącząc z zadowoleniem koniak.
Rozmowa wyraźnie się nie kleiła. Anna podzieliła się wrażeniami z apteki „Pod Aniołem”, w której pracowała od stycznia, Jakub zaś opowiedział o poszukiwaniu tajemniczego zabójcy, który pozostawia swoje ofiary na Rynku.
– Tak, tak – podsumował teść. – Taka jest nasza dzisiejsza policja!
– To wszystko przez bezrobocie, Henryczku! – dodała teściowa. – Biedacy nie mająco do garnka włożyć, więc idą kraść i mordować.
– E, tam! Kiedyś, za Franciszka Józefa, było inaczej! – sprzeciwił się teść. – Jak wąsaty Baziukwchodził do knajpy, to kindrusy i batiary pryskali przed nim ze strachu aż za rogatki.
– „To był wielki pan, co chodził po Lwowi sam i nikogo się nie bał!” – poparła go szybko żona,recytując znany w całym mieście wierszyk, i dodała, że Baziuk nigdy by nie pozwolił, by po ulicach spacerował ten okropny potwór. Tylko czekać, aż znowu kogoś zamorduje.
– O kim, babciu, mówisz? – zapytała Kasia, wychodząc spod stołu.
– Nic, dziecko, nic. Dorośli mają swoje tajemnice, a dzieci swoje. A ja mam dla ciebieniespodziankę! – I by odwrócić jej uwagę, wyjęła z szuflady komody kolorowy wachlarz.
– Podoba ci się? Dostałam go od twojego dziadka, gdy ponad ćwierć wieku temu zatrzymaliśmysię w podróży poślubnej w Walencji. Był koniec sierpnia, potworny upał, a ten chojrak zabrał mnie na korridę! Jeszcze teraz słyszę wycie tego biednego zwierzęcia, dobijanego przez przystojnego matadora. Bałam się wtedy strasznie i zakrywałam tym cudeńkiem oczy. Niedługo potem urodziła się twoja... nasza Ania! – poprawiła się szybko, tuszując niezręczność.
– Mamo, rozpieszczasz Kasię.
– A kogo mam rozpieszczać? To przecież moja jedyna wnuczka. Mówiłam ci kiedyś, że w każdejdziewczynce drzemie dorosła kobietka – odpowiedziała górnolotnie i zadowolona ze swoich słów spojrzała karcącym wzrokiem na szeroko ziewającego męża.
Dochodziła pora obiadu, gdy Anna z Jakubem podziękowali za gościnę i udali się w drogę powrotną do domu. Piotruś spał w wózku, a Kasia, pchając go, niezmordowanie opowiadała o szkole. Anna, z rumieńcami na policzkach, jak za dawnych dobrych lat pozwoliła Jakubowi trzymać się za rękę.
Kiedy szli przez zapełnione spacerowiczami Wały Hetmańskie, Jakub wyłowił nagle z pamięci zapomnianą scenkę – niedzielną przechadzkę z rodzicami do parku Stryjskiego. Ileż tam było atrakcji. Jazda pozłacaną karuzelą na drewnianym koniku galopującym aż pod niebo, pachnąca cukrowa wata, a nawet kolorowe jo-jo, którego stał się (na spółkę z Edkiem) właścicielem.
Po zabawach w parku, gdy ojciec wydudlił trzy kufle piwa z Lesienic, przyszła kolej na odwiedziny u babci Róży i dziadka Pawła, który prowadził przy Gródeckiej pełen tajemnic antykwariat. Poszli z ojcem na skróty. Minęli Wulecką, gdzie kupili za grajcara tabakę i złote sztolwerki, zostawili z boku Bajki i Zakład Świętej Teresy.
To wtedy podchmielony ojciec popisał się nie lada wyczynem. Kiedy przechodzili obok budowanego właśnie kościoła Świętej Elżbiety, podniósł z ziemi kamień i nieoczekiwanie rzucił go między wieże kościoła. Mówiono we Lwowie, że kościół specjalnie zlokalizowano na wododziale i że krople deszczu spływają z jednej połaci dachu do zlewni Morza Czarnego, z drugiej zaś do Bałtyku. Dlaczego ojciec to zrobił? Komu chciał zaimponować? Matka do końca dnia się do niego nie odzywała, a Kuba z Edkiem bili mu brawo. Mały Kuba mógł mieć wtedy dziesięć lat.
Po obiedzie leniuchowali. Anna ucięła sobie krótką drzemkę, on zaś nie mógł znaleźć sobie miejsca i wciąż był myślami przy rodzicach, którzy uparcie odmawiali przeprowadzki na Pohulankę. Siedział jak nieobecny przy Kasi i potakiwał jej, udając, że się z nią bawi.
– Mieliśmy pójść na Donalda, pamiętasz, tato? – szepnęła do ojca z żalem w głosie.
– Tak, ale sama wiesz, że musiałem...
– Więc ubierzmy się teraz i pójdźmy, mama posiedzi z Piotrusiem, a my...
– Znowu macie te swoje niedorzeczne tajemnice? – zapytała Anna, wchodząc do salonu z małymna rękach.
Zamilkli, jakby przyłapani na zmowie. Anna posadziła Piotrusia na dywanie, gdzie Jakub od pół godziny bawił się z Kasią w afrykańską dżunglę, z której miał wyjść niebezpieczny, włochaty goryl.
Zrobili już palisadę z krzeseł i usypali dwie góry z poduszek, za którymi skryli się przed niebezpiecznym zwierzęciem. Kiedy Jakub wziął do rąk dzidę z kija od szczotki i miał zaatakować potwora, niespodziewanie zadzwonił telefon.
Anna wyszła do przedpokoju.
– Czy to konieczne? – zapytała głośno. – Mąż jest w tej chwili bardzo zajęty. No, skoro to takiepilne – dodała, cedząc wymownie słowa. – To do ciebie! Nie udawaj, że nie wiesz, o kogo chodzi.
Jakub poderwał się, burząc ścianę dżungli i przestawiając palisadę z krzeseł. Razem z nim do telefonu podszedł czepiający się jego nogi Piotruś.
– Kto mówi?
– Wilga. Mam ci powiedzieć, żebyś mnie więcej nie szukał – zaczęła smutno.
– Wilga! – krzyknął. – Gdzie jesteś? Powiedz mi, kto to...
W odpowiedzi usłyszał w słuchawce jęk, a potem odgłos kroków.
– Halo? Odezwij się, ty podły sukinsynu! – zawołał wściekle i w odpowiedzi usłyszał płacz
Piotrusia.
– Dosyć już tego! – oświadczyła Anna i odebrała mu słu-chawkę. – Koleżanki tatusia nie potrafiąuszanować niedzieli.
– To zadzwonił ten potwór z dżungli – Jakub starał się uspokoić Piotrusia i Kasię. – Tatuś jestz wami. Nie bójcie się! – powiedział i wziął zanoszącego się płaczem synka na ręce.