Po chwili, gdy dzieci poszły się bawić do swego pokoju, Jakub przeprosił Annę i wyszedł na korytarz. Podniósł słuchawkę i wykręcił numer komendy wojewódzkiej, który znał już na pamięć. Poprosił dyżurnego o kontakt z inspektorem Ziębą, w bardzo pilnej sprawie. Dyżurny zapisał jego nazwisko i numer i kazał czekać. Około pół godziny później telefon zadzwonił znowu i Stern usłyszał w słuchawce głos inspektora.
– Mamy jakiś problem, panie Stern?
– Przestań żartować. Niedawno dzwoniła do mnie Wilga de Brie.
– Co ty powiesz?
– Zrób coś, Andrzeju, ona jest w jego rękach.
– Czyich?
– Tego nie wiem. Gdybym wiedział, sam bym próbował ją odnaleźć. Czy możemy się zarazspotkać?
– Dziś? To wykluczone. Mam na głowie kilka ważnych spraw. Przede mną pracowita noc.
– Nie zrozumiałeś, Wilga jest w jego rękach. Wczoraj dostała od niego zaproszenie, a potemwyszła gdzieś do miasta.
Po drugiej stronie zapadła cisza. Inspektor Andrzej Zięba nad czymś się zastanawiał.
– Tylko bez paniki. Powtórz, co ci mówiła.
– Powiedziała, żebym jej więcej nie szukał – relacjonował Jakub. – Potem usłyszałem jęk,jakby...
– Nie była nadzwyczaj rozmowna.
– Ja nie żartuję.
– Ja też nie – powiedział inspektor surowym tonem. – Wiesz, gdzie mieszka? Podaj mi jej adres.
Stern podyktował adres stancji przy Świętego Jacka.
– Zaraz ktoś tam pojedzie i sprawdzi, może pani redaktor zostawiła nam jakąś wiadomość.
– A ja?
– Co ty?
– Co mam teraz robić?
– Nic. Prześpij się. Jutro sam się z tobą skontaktuję. Na razie rozmawiam z Bareckim, to twójbyły student. Jest u mnie od rana. Gada, że przysłałeś go do mnie. To prawda?
– Zgadza się.
– Wciąż plącze się w zeznaniach. Posiedzi kilka dni na dołku, aż zmięknie. To jakiś matoł albowiększy cwaniak.
– Pozwolisz...
– Pozwolisz, że teraz ja zajmę się tą sprawą – przerwał mu inspektor i odłożył słuchawkę.
Tej nocy Jakub Stern nie miał żadnych snów, lecz mordował go nieprzerwany potok myśli, które nie pozwalały mu zasnąć jeszcze grubo po północy. Przewracał się z boku na bok, poprawiał uwierającą go poduszkę. Chciał się pomodlić za Wilgę, za Annę, a także za siebie, lecz zwątpił w siłę pacierza i trwał w swej myślowej malignie. W pewnej chwili, nie wiedzieć czemu, przypomniał sobie osobliwą rozmowę, jedną z tych, których nie zapomina się nawet po latach. Widział siebie przemierzającego po skończonych ćwiczeniach pusty uniwersytecki korytarz z poczuciem dobrze wypełnionej misji. I wtedy wyrosła przed nim męska postać. Na początku sądził, że to Emilian Kanclerz, który chce go zaczepić, potem odetchnął z ulgą, rozpoznając poczciwego profosa. Nic dziwnego, że się pomylił. Kanclerz i woźny byli do siebie trochę podobni:
wzrostem, kolorem włosów i tuszą. Mieli też takie same stalowe oczy – Kanclerz badawcze i chłodne, pan Zenon zaś frywolne i ruchliwe. Stern z rozbawieniem obserwował, jak profos naśladuje Kanclerza, zapożyczając od niego niektóre wyrażenia, a nawet gesty.
Próbował wyminąć woźnego, lecz ten stał w drzwiach i ani myślał ustąpić.
– Panu też, panie Jakubie, podoba się? – usłyszał pytanie, zupełnie jakby wrócili do jakiejśprzerwanej rozmowy.
– Kto?
– Proszę, niech pan przede mną nie udaje. Sara, panna Sara Reddig. Obaj wiemy, że o niąchodzi. – Uniósł rękę w mentorskim geście zupełnie jak Emilian Kanclerz.
Stern poczuł mrowienie na plecach i coś jeszcze, jak gdyby profos dobrał się do jego myśli i teraz podstępnie bawił się nimi, majstrując z nich niechlujną układankę. Szczególnie dotknęła go forma pytania. Jakieś dziwne spoufalenie, czyniące z niego niemal wspólnika.
– Skończył pan ćwiczenia? I wraca pan już do domu?
– Tak – odparł sucho, patrząc na woźnego, na jego błazeńskie oczy i gładką, pedantyczniewygoloną twarz.
– Doskonale. Spotka się pan z żoną i dziećmi? I pewnie będzie pan jadł z nimi kolację?
– Czy to coś dziwnego? O co panu chodzi?
– Najmocniej przepraszam – powiedział nieśmiało mężczyzna, robiąc usłużnie przejście. –Mam tu wielu znajomych profesorów, doktorów i...
– Więc co?
– Czasem, kiedy wykładowcy są zmęczeni, potrzebują kontaktu z... no, powiedzmy,ze zwyczajnym człowiekiem – zażartował, próbując dogonić Sterna. – I wtedy odprowadzam ich do drzwi i, niekiedy, oczywiście, gdy mają na to ochotę, zamieniamy ze sobą kilka słów. Nie ma w tym chyba nic złego?
– Raczej nie – potwierdził niechętnie Jakub, kierując się do szatni po płaszcz.
– Ostatnio rozmawiałem z pana studentami.
– O czym?
– O pańskich ćwiczeniach. Lubią pana, panie Jakubie, bo pan nie jest sztywniakiem, jak panapoprzednik. Nie powtarzam tego, żeby panu pochlebić, broń Boże. Mówią o jakimś porywającym scenariuszu. Gratuluję!
– To tylko teoria. – Stern uśmiechnął się cierpko. – Rodzaj gry, która nie ma prawa się ziścić.
– Szkoda! – odpowiedział pan Zenon i usłużnie podał dziennikarzowi płaszcz z wieszaka. – Pan
Emilian Kanclerz ma na ten temat odmienne zdanie.
– Co mnie obchodzi pan Kanclerz?
– Zajął pan jego miejsce i on nie może tego ścierpieć – stwierdził profos, usłużnie poprawiającSternowi wywinięty kołnierz. – Chyba za to, co powiedziałem, pan się na mnie nie pogniewa?
Pytanie pozostało jednak bez odpowiedzi. Stern podał woźnemu dłoń na pożegnanie, a potem skierował się ku wielkim wahadłowym drzwiom.
– Kiciuś! – zawołał profos gdzieś z tyłu. – Kiciuś, gdzie się znowu podziałeś, mój maleńki? –A kiedy nie było odpowiedzi, bez pośpiechu pokuśtykał w labirynt opustoszałych korytarzy, budząc swoimi krokami uśpione echo.
Poniedziałek, 16 maja
Nad ranem chmura obniżyła się nieco, a jej kształt zmienił się nieznacznie i Jakub Stern nie widział już w niej zabawnego psa, lecz szydzącego z niego Diabła.
Po śniadaniu, gdy Kasia wyszła z Magdą do szkoły, a Anna brała kąpiel, Jakub w pośpiechu sadził różę „Marechal Niel”, przywiezioną rano przez ogrodnika z Hołoska. Chciał zrobić Annie niespodziankę. Zgodnie ze wskazówkami posadził krzak w półcieniu, niedaleko ganku, i przywiązał lnianą tasiemką do drewnianej kratki. Potem uformował miseczkę z ziemi i nalał do niej wody.
Spieszył się. Miał zamiar jak najszybciej spotkać się z inspektorem Ziębą, a potem zajść do redakcji.
– Prędki jesteś, Kuba, za prędki! – usłyszał niespodziewanie jej głos z ganku.
– To na twoje urodziny! Podoba ci się? – zapytał zadowolony ze swego dzieła. – Ogrodnikpowiedział, że lepiej przyjmuje się jesienią, ale jeśli będziemy się starać, za miesiąc zobaczysz pierwsze pąki.
– Wykop ją natychmiast! – oświadczyła urażona. – Ja nie dam się tak łatwo nabrać na twojepuste gesty! Ja swoje wiem!
– O co ci chodzi?
– Po prostu nie chcę jej, słyszysz?! Nawet teraz w każdym twoim słowie słychać fałsz. Wieczniemnie oszukujesz! Nie masz swojego życia?
– Jasne, żyję cudzym życiem, bo moje mi obrzydło! – odparował, rzucając szpadel.
Anny nie wzruszyła ta demonstracja, była już do takich przyzwyczajona. Kiedy weszli do salonu, nie dała mu spokoju i wróciła do przerwanej rozmowy.
– Mało ci było lekcji z tym szurniętym nauczycielem z Rowów? Nic cię wtedy nie obchodziło,nawet to, że spodziewam się dziecka.
– Wiesz, że to nieprawda!
– Jeśli nie kłamiesz, powiedz mi teraz, czy się zgodziłeś? – Ton jej głosu nie wróżył nic dobrego.