– Na co?
– Na ich propozycję. Zawsze wplątujesz się w najgorsze.
Jakub nie zamierzał kłamać.
– To nie jest to, o czym myślisz – odpowiedział wymijająco, patrząc jej w oczy. – Raczejkoleżeńska przysługa. Szukają kogoś, kto... A ja mam im tylko w tym pomóc.
– I nie obchodzi cię to, że masz dom i dzieci? Zmarnowałeś nam niedzielę. Wczoraj niepokoiłanas telefonem jakaś panienka z „Kuriera”, a parę minut temu zadzwonił do nas jakiś kolejny typ spod ciemnej gwiazdy.
– Kto? – Spojrzał zaniepokojony.
– Twój przyjaciel. Tak się przedstawił. Poprosił, żebym przekazała ci ważną informację.
– Jaką?
– Pożyczył ci jakąś książkę...
– Tak powiedział?
– ...i masz ją zanieść na Miodową.
Jakub drgnął. Anna powtórzyła wiadomość, którą tylko on rozumiał. Dokładnie tak, jak to było umówione.
– Czemu mi wcześniej nie powiedziałaś? – zapytał z wyrzutem.
– A więc to nie pomyłka?! Boże, co za wstrętny głos! Okazuje się, że może do nas terazzadzwonić byle szuja ze śmierdzącej cebulą dzielnicy!
Odczekał chwilę, udając, że zastanawia się nad czymś.
– Będę musiał wyjść! – powiedział najobojętniej, jak tylko mógł.
– A więc jednak?
– Za pół godziny mam kolegium redakcyjne, na śmierć zapomniałem – skłamał.
– Nie wierzę. Ty, poukładany facet, zapominasz o terminach? I zawsze zapominasz nie inaczej,jak tylko na tę cholerną, wiecznie ci towarzyszącą śmierć! – Umyślnie zaakcentowała ostatnie słowo.
Jakub odwrócił się od Anny. Przed oczami stanęła mu jak żywa postać zgarbionego perukarza. Trzymał w ustach kopiowy ołówek, potem niecierpliwymi palcami zaczął rysować na tiulu krzywe linie, wzdłuż których starannie zszywał czepek. Perukarz nigdy do niego nie dzwonił, a jeśli złamał tę zasadę, oznaczać to mogło, zgodnie z ich umową, stan najwyższego zagrożenia. I Stern postanowił działać natychmiast.
– Muszę wyjść! – powtórzył, starając się pocałować żonę w policzek.
– Oszalałeś? – Odsunęła się od niego. – Nie możesz nas tak zostawić. Jeśli w tej chwiliprzekroczysz próg, to obiecuję ci, że...
Nie usłyszał jej groźby. Zabrał z gabinetu pierwszą lepszą książkę. W biegu ściągnął z krzesła w salonie marynarkę. Pospiesznie włożył buty, z wieszaka zdjął kapelusz i wymachując książką, wybiegł z domu, ścigany spojrzeniem wściekłej na cały świat Anny.
Pomylił się i zamiast do tramwaju jadącego na Zamarstynowską wsiadł do wagonu, który jechał na Słoneczną. Przez własną głupotę stracił kilkanaście cennych minut.
Szedł lewą stroną Miodowej, przyspieszając kroku. Minął jatkę, przed którą na drewnianych stołach leżały nogi i rozkrojone świńskie ryje, a potem kluczył między wozami, wózkami, klatkami, w których czekał na zarżnięcie wylękniony żywy towar, kwicząc, miaucząc i gęgając z przerażenia.
– Ta kupi pan, delikates, cymesik! – leciało za nim. – Wybiraj-pan szanowny-wybiraj! Babraj-pan eleganckibabraj i gmyraj!
Stern przepchał się przez grupę natrętnych bab w sięgających ziemi kolorowych kieckach, z tobołami na plecach. Przeszedł obok wyszmelcowanych sprzedawców ryb oprawiających żywy towar długimi, ostrymi nożami. Potem minął zakład pogrzebowy „Hades”. Zanim skojarzył nazwę, zrobił jeszcze kilka kroków. Zatrzymał się. Przypomniał sobie, że właśnie o tym warsztacie wspomniał mu niedawno inspektor Andrzej Zięba. Tak. Teraz był już więcej niż pewien, że właśnie tu mieszkał kiedyś Aaron Lintz, tajemniczy kochanek Sary.
Zawahał się, a potem uchylił drzwi i wszedł do środka. Udając klienta, który chce kupić trumnę, rozejrzał się po pomieszczeniu. Po lewej oparte o ścianę stały trzy wieka, bliżej warsztatu stolarskiego na prostych marach spoczywały dwie drewniane trumny. Jakub poczuł zapach sosnowych desek, stolarskiego kleju i politury. Zaczęło mu się kręcić w nosie i głośno kichnął, a kiedy sięgał po chusteczkę, zobaczył przed sobą wysokiego, posiwiałego mężczyznę w zakurzonym fartuchu, z ołówkiem za uchem. Ich spojrzenia na sekundę się skrzyżowały, potem
Jakub przeprosił, wytarł nos i szybko wycofał się na ulicę.
Był wściekły na siebie. Tamten rozdział śledztwa, jego ślepa odnoga, był definitywnie zamknięty. Szczeniak, który zawrócił w głowie Sarze, leżał w ziemi na cmentarzu Janowskim, zamknięty w zbitej przez tatusia trumnie.
Zaaferowany minął słup ogłoszeniowy z afiszem cyrkowym, dwie pochylone gazowe latarnie, kratkę uliczną z napisem Ferrum – Lwów, zapchaną łajnem, którym pożywiał się siwy gołąb, i wreszcie był na miejscu. Dopiero teraz spostrzegł, że trzyma w ręku „Geografię historyczną Europy” wydaną w Wilnie, którą zabrał z domu jako przypadkowe alibi. Schował ją do kieszeni, a potem uchylił drzwi wejściowe, wiszące na zerwanym zawiasie, i wszedł do zacienionej sieni.
Wciągnął powietrze i znowu poczuł woń ulatniającego się gazu i pleśni, jakby w tym mieście nie było innych zapachów. Ta mieszanina odorów wprawiła go nie wiedzieć dlaczego w dziwne podniecenie. Zastukał do drzwi, a gdy nie było odzewu, zdecydowanym ruchem nacisnął klamkę.
W pracowni perukarza panował półmrok. Pod oknem siedział obrócony plecami mężczyzna i majstrował coś przy drewnianej główce kobiety.
– Chwileczkę – powiedział. – Jeszcze tylko... o! Słucham uprzejmie! – Obrócił się na ruchomymtaborecie. – A, to pan? – Udał zaskoczenie. – Strasznieś pan prędki! Niech pan se gdzieś przysiędzie. Może tu? – Zdjął z fotela drewnianą męską główkę i postawił ją na okrągłym stoliku wspartym na rzeźbionej nodze.
Perukarz patrzył na Sterna zaciekawiony, ale i ostrożny.
– Przepraszam szanownego pana za wczesny telefon – zaczął niepewnie – ale sam pan zapisałna parapecie numer i powiedział, że w razie co, mam do niego dzwonić.
Jakub siadł w fotelu, nie spuszczając oczu z gospodarza. Przez chwilę milczeli, słuchając, jak wiszący na ścianie zegar tyka leniwie.
– Dowiedziałem się od Moszego Salmanna, że na Krakidałach na straganach była jakaś dziwnaksiążka bez okładek i bez zszycia, ale on sam nie zdążył jej przeczytać. Widział za to te pobrudzone kartki Wasyl Ołówko. „Hebel” twierdzi, że kupił je przy nim od rzeźnika Krochmala jakiś ważny pan z miasta.
– Jak wyglądał ten ważny pan?
– Wasyl nie pamięta twarzy. Gada, że nosił czarny kapelusz i był pańskiego wzrostu.
Dziennikarz roześmiał się.
– Skąd pański Wasyl...
– Tu każdy o każdym wie – przerwał mu perukarz. – Mosze i Wasyl znają pana od lat i chwaląza bandycką kronikę.
Jakub nie wiedział, czy Basil kpi z niego, czy też umiejętnie próbuje go podejść.
– Mogę się teraz o coś grzecznie zapytać? – zaczął ostrożnie perukarz, przeciągając pasemkowłosów przez kościany grzebień ze szpikulcem.
– Niech pan pyta.
– Na co panu te... no, te wszystkie śmierdzące gówna, w których ja się babram?
Po co szanownemu panu te ohydne rzeczy?
Stern zaniemówił, jakby usłyszał własne łajające go sumienie.
– Gadają, że z pana najlepszy we lwowskich gazetach pismak. Ma pan elegancką połowicęi parkę szkrabów. Po co panu ta chryja? – pytał dalej. – Pchać się samemu do cuchnącego kibla jak jakaś zielona mucha?
Jakub nie był przygotowany na takie pytania. Przyszedł tu zgodnie z wcześniejszą umową i czekał na wiadomość.
– Przepraszam, ale ja już mam taką wredną naturę. Niektórzy mówią, że przynoszę pecha.
A wie pan, dlaczego?
– Nie mam bladego pojęcia – odpowiedział Stern, rozglądając się po pracowni. Na sekundę jegowzrok padł na oderwaną, wyblakłą tapetę przy drewnianym wieszaku, za którą idealną kryjówkę mogły mieć pluskwy i pająki.