– Bo ja wyczuwam ludzkie nieszczęścia!
Stern nie przejął się tym wstępem.
– Co to ma wspólnego...
– Otóż ma, bardzo ma, niech mi pan tylko pozwoli skończyć. Kiedyś, jeszcze za Franciszka,mieszkałem z moimi rodzicami pod Tarnopolem. Tylko my z całej wsi byli katolickie, a reszta, szkodyn-gadyn, same Żydy i Ukraińce!
Mówiąc to, perukarz odłożył grzebień i wprawnie przecisnął przez tiulowy czepek igłę z pasemkiem włosów. Potem zręcznie zawiązał węzełek, poślinił go i malutkimi nożyczkami obciął odstające końce.
– W dwa dni po moim urodzeniu do naszej chałupy przyszedł batiuszka. Matka mówiła,że kiedy pijany dobijał się do drzwi, szmyrgnęła mnie do chlibowego pieca, żeby mnie na ich wiarę nie ochrzcił. Nie zajmuji to pana?
– Nie, dlaczego. To naprawdę bardzo interesujące – skłamał Stern.
– A wie pan, co jest w tym najciekawsze?
– Co?
– Że ten piec, a właściwie tylko jego czarny środek, przyśnił mi się dzisiaj w nocy i nawetsłyszałem czyjeś kroki. I zawsze, kiedy mam taki trefny sen, wtedy...
Nie dokończył, bo do pomieszczenia weszła czarnowłosa Żydóweczka, ubrana w ciemnozieloną spódnicę i brązowy sweterek. Miała posiniaczoną twarz, najpewniej ktoś dał jej tęgą nauczkę. Basil zwrócił się do niej w jidysz i dziennikarz wyraźnie usłyszał imię: Chaja. Dziewczyna nachyliła się nad perukarzem i wyszeptała mu coś do ucha, zerkając badawczo na Sterna. W odpowiedzi rzemieślnik kiwnął głową. Potem zdjął z manekina pod oknem przepiękną blond perukę i troskliwie zawinął ją w starą gazetę. Następnie odebrał należność, uważnie licząc monety.
Dokładnie w tym momencie, gdy posiniaczona na twarzy czarnulka z peruką w ręku kierowała się do wyjścia, Stern przypomniał sobie wiadomość, która do tej pory nie miała dla niego żadnego znaczenia. Tego samego dnia, gdy przyszedł na uczelnię, jeden z „życzliwych” asystentów, a może to był profos, uprzedził go, że pan Emilian Kanclerz jest cięty z powodu rodzinnych kłopotów. Podobno jego żona wyłysiała, gdyż zachorowała na rzadki rodzaj egzemy wywołanej tym, że nie mogła mieć dzieci.
Ta myśl prześlizgnęła się przez jego mózg tak lekko, jak pasem-ko włosów przewlekanych przez perukarza przez oczko igły.
Kiedy dziewczyna ulotniła się już z pakunkiem, zostawiając w powietrzu zapach tanich perfum, perukarz wbił igłę w czoło drewnianej głowy na znak, że skończył robotę, i leniwie obrócił się do Sterna.
– To stanie się jutro – powiedział bez żadnych wstępów.
– Co?
– Sam pan lepiej wie ode mnie, panie dziennikarzu. Wszystko zdarzy się jutro. W samopołudnie. Nie mogę powiedzieć gdzie, ale pan jest przecież uczony chojrak, panie Stern. Pan wykładał na uniwersytecie same mądrości o ludzkim bagnie i wszystkiego się domyśla.
– Kto to jest, muszę znać jego nazwisko.
Perukarz milczał.
– Czy to ma związek z tym...
– Nic już więcej nie powiem.
– Perukarz podał Sternowi siedem złotych.
– Spłaciłem dług i proszę już nigdy do mnie nie przychodzić!
Kiedy Jakub znalazł się na ulicy, po jej drugiej stronie, w narożniku ceglanych kamienic rozgrywał się inny dramat. Dwóch rosłych rakarzy z wędzidłami zamocowanymi do drągów osaczyło starego łaciatego kundla. Skradali się do niego ostrożnie, aż pies ze strachu przysiadł i zrobił pod siebie kałużę. Z otwartego okna na piętrze jakiś podchmielony młodzieniec przeklinał ich, ile wlezie. Dołączyła do niego kobieta ze zmierzwionymi włosami, która wylała na chodnik wiadro pomyj. Zrobił się rwetes. Z podwórka wybiegła gromadka dzieci, bosych i zapłakanych.
Stanęły opodal i patrzyły lękliwie, lecz hycle dalej robili swoje.
Pies nie bronił się już, tylko dygotał ze strachu. Z zadzierzgniętą na szyi pętlą łatwo dał się wprowadzić do drewnianej klatki stojącej na wozie, pełnej osowiałych psów i kotów. Po chwili koń smagnięty batem ruszył po bruku i za hyclami posypały się niekończące się przekleństwa.
Jakiś chłopczyk stojący z boku pouczał w jidysz niewiele starszą od siebie pochlipującą koleżankę. Stern zrozumiał, że po swojemu komentuje zajście.
– Tatko mówili, żeby nigdy nie patrzeć im w oczy.
– A to czemu, Boruch?
– A bo ich straszny wzrok może ci wypalić ślepia, głupia!
– O Boże, i co ja teraz zrobię? – powiedziała dziewczynka i z płaczem pobiegła gdzieś przedsiebie.
– Zaczekaj! – wołał mały. – Stój, Rewka, ja tylko żartowałem!
Jakub Stern przyspieszył kroku. Był już spóźniony. Okrutna scenka przypomniała mu los jego ulubionego psa, Dega. Jego pupil zniknął nagle spod domu na Pohulance. Stało się to w połowie lutego, wieczorem, gdy spadł ciężki, lepki śnieg. Kiedy Jakub wyszedł zawołać go do domu, znalazł na śniegu przy furtce odciski czyichś butów i porzuconą wołową kość. Poszukiwania nie przyniosły rezultatu. Dziennikarz dawał nawet przez kilka dni ogłoszenie w „Kurierze”, lecz bez efektu.
Po tym zdarzeniu Jakub obiecywał Kasi, że kupi godnego następcę, lecz Anna kategorycznie zapowiedziała, że wobec takiego zrządzenia losu absolutnie nie zgodzi się ponownie trzymać w domu czworonoga.
Na poniedziałkowe kolegium Stern spóźnił się ponad pół godziny. Zanim jednak wszedł do sali narad, zajrzał do sekretariatu i zapytał o Wilgę. Kazia pokręciła głową. Poszedł więc do swego pokoju, by zadzwonić do Zięby. Chciał usłyszeć najnowsze wiadomości o Wildze, lecz sekretarka z komendy wojewódzkiej sucho go poinformowała, że pan inspektor jest zajęty, bo ma odprawę, i oddzwoni. Zdenerwowany Jakub wszedł do sali. Czekał na stosowny moment, by podzielić się z naczelnym informacją o de Brie.
Kolegium zmierzało już powoli do końca. Wzmiankowano o strzelaninie na granicy polskosowieckiej i o Klotyldzie Gawrońskiej, dawnej stołecznej królowej piękności, która zmarła na ulicy jak pospolita żebraczka. Kiedy Mańkiewicz przeszedł do spraw miejskich, nikomu nie było już do śmiechu.
– O czym my tu gadamy? O autostradzie w Wenecji albo o pogryzionej przez psy duńskiejkrólowej? Kogo to interesuje? W naszym mieście narasta cholerna panika. Ludzie pogłupieli i boją się wyjść z domu nie tylko z powodu wariata, który robi jatkę na Rynku, ale z powodu idiotycznej chmury. Rozhisteryzowani czytelnicy błagają, byśmy wreszcie coś zrobili! Możemy to wykorzystać i podwyższyć sprzedaż, a my co?
– Więc zróbmy coś! – odpowiedziała Andrea, wydymając wargi i patrząc z uwielbieniem na Mania.
– Mam dla ciebie propozycję! – powiedział Stern z podejrzaną pokorą w głosie.
– No to wal!
Korektorka Stopka i Halinka, która od wieków zajmowała się kulturą, przerwały rozmowę i zaciekawione obróciły głowy w stronę Jakuba.
– Możemy zapalić znicz.
– Jaki, kurwa, znicz? – Mańkiewicz nie przebierał już w słowach.
– Chyba nie olimpijski? – zażartował Długolato, poprawiając okulary.
– Czwarty znicz! Mam nawet już dla niego miejsce, na Rynku, pod fontanną Diany!
– Porąbało cię? – Andrea wzięła szefa w obronę.
– Andrea, proszę, wyjdź. – Mańkiewicz surowo spojrzał na dziewczynę. – Kobitki, bardzoproszę, wy także wyjdźcie! – dodał i jak byk przed szarżą nabrał ciężko powietrza.
Kochanka Mania podniosła swój zgrabny tyłeczek i przecisnęła się ku drzwiom, ostentacyjnie łapiąc się za głowę, że niby trafiła do domu wariatów. Halinka ze Stopką zniknęły błyskawicznie, jakby ich w ogóle na kolegium nie było.
– Możesz sobie kpić ze mnie – zaczął tyradę Mańkiewicz – ale błagam cię, nie tym tonem i nieprzy niej. Dziewczyna jest wrażliwa i... Ja nie pozwolę, byś w jej obecności podrywał mój autorytet!