Hillel opalony był jak turysta powracający z egzotycznej wyprawy, wcale jednak nie tryskał humorem. Opowiadał, że w Palestynie szaleje terror, że Arabowie napadają na pociągi i nawet doborowe angielskie oddziały nie są w stanie opanować sytuacji w rejonie Hajfy, że w ostatnim czasie przybyło tam ponad ćwierć miliona Żydów uciekających z Europy przed niemieckim nazizmem. I że po rodzinnej naradzie Marié i Izaak pozostali w kibucu. Izaak był tam potrzebny: dostał karabin i pełnił nocną straż, a za dnia budował kanały irygacyjne. Samuel miał się rozejrzeć we Lwowie i ściągnąć ich tu z powrotem, jeśli tylko wszystko będzie po jego myśli. Jak zwykle mówił ciekawie, przytaczając co chwila zabawne dykteryjki.
Po śledziu pojawiła się kartoflana kiszka w kapuście, potem przyprawiona po węgiersku zupa rybna z karpia. Do tego surówka z cykorii i oszroniona butelka wysokoprocentowego
„Baczewskiego”.
Nie byli sami. Po sąsiedzku, przy złączonych stolikach siedziało hałaśliwe towarzystwo z Radia Lwów. Raz po raz zanosili się śmiechem, a Stern przyglądał się im z zazdrością. Wśród dziennikarzy wyróżniał się genialny naśladowca głosów, niejaki Józef Wieszczek, który zabawiał teraz przyjaciół, parodiując pieklącego się przed mikrofonem Hitlera. A kiedy porzucił rolę wodza Trzeciej Rzeszy, wszedł pod stolik, by udawać krowę, potem psa, kota i świnię, a za każdą nową rolę otrzymywał gromkie brawa.
Ten ekscytujący szum głosów i dźwięków i jakaś dziwna poza, jaką przyjęli niczym aktorzy w teatrze, niespodziewanie przeniosły Sterna myślami niecałe sto metrów dalej, do wylotu ulic Trybunalskiej i Krakowskiej.
Przypomniał sobie pewien mroźny styczniowy poranek. Tamtego dnia ze względu na przenikliwy, zimny wiatr zrezygnował ze spaceru i pojechał na uczelnię tramwajem. Wysiadł na przystanku przy ratuszu, a kiedy znalazł się pod rzeźbą Amfitryty, natknął się na dwóch stróżów prawa, którzy usiłowali odgonić gapiów. Zaciekawiony podszedł bliżej. Nie wierzył własnym oczom: na kamiennym murku otaczającym fontannę siedział zamarznięty nagi mężczyzna. Wyglądał tak, jakby wykąpał się w orzeźwiającym strumieniu i nie bacząc na trzaskający mróz, po prostu na chwilę przysiadł. Jeden tylko drobiazg burzył to złudzenie – siedzący zamiast twarzy miał bezkształtną masę.
Ta upiorna aranżacja zrobiła na Sternie ogromne wrażenie. Dlaczego ktoś posadził zmasakrowane męskie zwłoki na murku obok rzeźby nimfy wodnej? Roztrzęsiony przyspieszył kroku, ale kilka razy jeszcze się obejrzał za siebie, nim zniknął w Trybunalskiej.
Wszedł do gmachu uczelni, unikając spojrzeń studentów, zupełnie jakby czuł się winny. Starał się zapomnieć o tym, co widział, lecz podczas przerwy studenci nie mówili o niczym innym. Szeptali między sobą, że nieszczęśnikiem, którego zwłok pilnowała teraz pod ratuszem policja, był ich kolega z grupy Szymon Lach. Dlaczego jednak lubiany przez wszystkich chłopak został zamordowany? Stern nie znajdował na to wyjaśnienia.
Najbardziej żywiołowo zareagowała Sara Reddig. Kiedy dotarła do niej informacja o tragicznej śmierci kolegi, bez słowa wybiegła z zajęć i nie pokazywała się na uczelni przez kilka dni, a kiedy wreszcie wróciła, nikt już nie chciał się z nią zadawać. Nawet Róża Winkler, najlepsza przyjaciółka, siedząca zwykle obok niej, przeniosła się do innej ławki.
Rozpacz w rodzinie zamordowanego była ogromna. Szymon był jedynakiem. Jego matka połknęła jakieś leki, próbując się otruć. Na pogrzebie obecni byli wszyscy koledzy z roku, przyszły też delegacje z innych wydziałów i wykładowcy, zabrakło jednej osoby – Sary.
Śledztwem, ze względu na sąsiedztwo ratusza i niesłychaną drastyczność zbrodni, zajął się znajomy Sterna z komendy wojewódzkiej, inspektor Andrzej Zięba. Natychmiast odszukał Jakuba na uczelni i bez pukania wparował do jego gabinetu.
– Były otwarte, więc wszedłem. Chyba się, Kuba, nie gniewasz? – zaczął od progu swoją grę.
Jakub był tak zaskoczony, że bez słowa podsunął gościowi krzesło. Latem zeszłego roku po jakimś pijaństwie przeszli na „ty” i pozornie powinno im to ułatwić wzajemne kontakty, lecz każdy z nich, jak górski owczarek pilnujący swoich owieczek, niezwykle czujnie dbał o własny rewir.
– Unikasz mnie, przestałeś mnie chyba lubić? – rzucił grubas.
– Skądże znowu.
– Tak właśnie myślałem. Pomogę ci, jeśli ty mi pomożesz – ciągnął inspektor, rozwalając sięna krześle i gapiąc się na wiszący na ścianie widoczek parku Stryjskiego.[L.J]
– Co mam robić?
– To już inna gadka. Na początek daj mi listę obecności z tamtego dnia.
– Z jakiego dnia?
– Kuba, proszę cię, nie udawaj!
– Po co ci to?
– Zwykła formalność.
– Rozczaruję cię. Żadnej listy nie ma.
– Żartujesz?
– Nie żartuję! Byłem zbyt pochłonięty tematem, by zawracać sobie głowę jakąś buchalterią. Alepamiętam, że było wtedy dziewięć osób. Trzech chłopaków – Szymon, Robert i Paweł, dwie narwane studentki – Sara i Róża, i cztery spokojne, kibicujące im panny – Ruta, Joanna, Amelia i Zyta.
Stern wyrwał z zeszytu kartkę, potem sięgnął do przybornika po zaostrzony ołówek i starannym pismem zapisał alfabetycznie dziewięć imion i nazwisk.
– To wszyscy? – zapytał inspektor, chowając kartkę do kieszeni. – Przypomnij sobie, to bardzoważne.
– Wszyscy, chyba wszyscy. Ale możesz to sprawdzić. Zapytaj kogoś, bo ja nie ręczę.
– Pan bywszy redaktor chce się wykpić? Jest ponoć wybitnym ekspertem i naprawdę nie wie, ktowpadł na tak makabryczny pomysł?
– Chwilowo nie mam pojęcia i będę cię prosił o dyskrecję! – powiedział chłodno Stern.
– Ty mnie? A jaki ja mam w tym interes, żeby się zgodzić?
– Nie masz wyjścia. Obaj nie mamy. – Jakub zagrał z inspektorem va banque.
Zięba wyszedł, a Stern siedział jeszcze przez chwilę nieruchomo. W najdrobniejszych szczegółach zapamiętał tamte ćwiczenia, lecz jego mózg jakoś nie kwapił się podsunąć mu najmniejszą choćby podpowiedź, która rzuciłaby światło na ciemność okrywającą wszystko niczym obrzydliwa, wisząca nad miastem chmura.
Po miesiącu sprawa zaczęła powoli przycichać i życie na uczelni wróciło – jeśli można w ogóle tak mówić – do normy. Śmierć Szymona Lacha potraktowano jako pojedynczy wybryk szaleńca, który zaszył się gdzieś, i sądzono, że tylko kwestią czasu jest schwytanie go i osadzenie w więzieniu. Policja, zasłaniając się dobrem śledztwa, nie udzielała żadnych informacji. Kiedy jednak znad Karpat nadciągnęła trzydniowa zadymka zapowiadająca koniec srogiej zimy, z poniedziałku na wtorek pod pomnikiem Adonisa (vis-à-vis „Atlasa”, w którym teraz właśnie szampańsko bawili się z Hillelem) znaleziono nad ranem drugą ofiarę szaleńca: przysypaną śniegiem dziewczynę owiniętą całunem. „Dziewczynę niezwykłej urody” – jak się wyraził inspektor Zięba, który natychmiast przyszedł do gabinetu Sterna, by podzielić się z nim ekscytującą wiadomością.
– Śnieg przykrył ślady, nikt niczego nie widział i nie słyszał, lecz ty na pewno będziesz w kursie!
Taki wstęp nie spodobał się Sternowi, wietrzył jakiś podstęp.
– Czy to nie dziwne? – powiedział Zięba, tym razem gapiąc się na widoczek przedstawiający