Zamknął się w łazience i z ulgą oddał mocz. Potem, prychając jak koń, przemył twarz i przejrzał się w lustrze. Z dumą stwierdził, że ma jeszcze to „coś”, na co lecą kobiety. Dalszą toaletę przerwało dudnienie chłopięcych rączek w zamknięte drzwi.
– Tata jeść! Ta-ta jeść! – darł się mały.
Kuba otworzył drzwi i nachylił się nad synem. Ucałował go w policzek, zdjął mu śpiochy i pieluchę, a potem, zatykając nos, wymył pod kranem zabrudzone pośladki. Mały darł się niemiłosiernie, zaskoczony tak grubiańskim traktowaniem. Ojciec szybko go ubrał i uczesał.
– No, w porządku – powiedział. – Teraz tata da ci w nagrodę coś do zjedzenia...
Wszedł do kuchni i ujrzał leżące na talerzu kanapki z szynką, złoty rogalik z piekarni Hessa posmarowany masłem i dżemem i śnieżnobiały twarożek. Na kredensie w porcelanowym dzbanku stała zimna kawa z mlekiem, na której pływał gruby kożuch. Jakub z obrzydzeniem wrzucił kożuch do zlewu, nalał kawę do kubeczków i położył przed Kasią i Piotrusiem kanapki na talerzykach. Z przyjemnością obserwował, jak szybko trafiały one do pustych brzuszków.
– Ze mną nie zginiecie – powiedział buńczucznie. – Grunt to nie tracić głowy, jasne?
– Jasne, tato – odpowiedziała uśmiechnięta Kasia i zapytała przymilnie, z ustami pełnymijedzenia, czy ją odprowadzi.
– Dokąd?
– Jak to dokąd, do szkoły! – Spojrzała zdziwiona. – Rano nie było lekcji, bo w południe odbędziesię w auli uroczysty koncert. Magda wzięła dziś wolne, a sama nie pójdę, bo chłopaki ze starszych klas...
– Obowiązkowo! – zgodził się Stern i natychmiast zaczął się zastanawiać, gdzie można by choćna godzinę zostawić Piotrusia, żeby nie spóźnić się na umówione spotkanie z Ziębą. W pierwszej chwili pomyślał o rodzicach, ale szybko z tego planu zrezygnował. W końcu matka i ojciec sami potrzebowali pomocy.
Miał w zanadrzu jeszcze jeden ryzykowny pomysł i trzymał kciuki, żeby się udał. Kiedy robił w myślach te pobieżne kalkulacje, Kasia recytowała Piotrusiowi wierszyk, będący dewizą szkoły:
Nie pomogą próżne żale, ból swój niebu trza polecić, a samemu wciąż wytrwale trzeba naprzód iść i świecić.
– Rozumiesz, mały, trzeba świecić.
– Siecić – powtórzył wesoło brat, waląc łyżką w stół.
– Zapamiętaj to sobie do końca życia! – powiedziała, odebrała mu łyżkę i mocno go przytuliła.
Najedzeni i ubrani (tylko Jakub nie zabrał w pośpiechu płaszcza) wyszli na Pohulankę, kierując się w stronę szkoły imienia Henryka Jordana. Kasia była dumna ze swego szkolnego mundurka, lecz jeszcze bardziej imponowała jej nowa czapka z amarantowym otokiem i z okrągłą odznaką szkoły, zastrzeżona do tej pory tylko dla chłopców. Siedzący w wózku Piotruś za wszelką cenę chciał ją chociaż przez chwilę potrzymać, lecz siostra zrobiła taką minę, że mało się nie rozpłakał.
Przeszli wzdłuż Zielonej. Mijając dom Hillela, Jakub spojrzał w okna jego mieszkania, ale dojrzał tylko zaciągnięte story. Zakłopotany przyspieszył kroku i skręcił w Zyblikiewicza, by po kilkunastu minutach dotrzeć do dwupiętrowego budynku przy Herburtów, w którym mieściła się szkoła prowadzona przez Mieczysława Kistryna. Profos wpuścił Kasię do środka i uśmiechnął się porozumiewawczo do Sterna.
Kiedy Jakub został już tylko z synem, jeszcze raz wróciła do niego wieczorna sprzeczka z Anną i natychmiast przypomniał sobie inną, o wiele bardziej przykrą scenę, kiedy to na początku swej dziennikarskiej kariery zasiedział się w redakcji.
Kończył wtedy artykuł o zwyrodnialcu, którego ochrzcił mianem Szpila. Tego dnia nie miał twórczej weny. Na próżno próbował przemycić do tekstu odczucia konających ofiar. Dotknął nawet gardła, wyobrażając sobie, że leży związany w jakiejś obskurnej piwnicy i sadysta wbija mu w szyję długie krawieckie szpile zakończone kolorowymi główkami.
Potrzebował jakiejś podniety. Bez zastanowienia wyjął z szuflady szpilkę i wbił ją sobie nad grdyką. Z bólu omal nie spadł z krzesła. Kwadrans przed dziewiętnastą, trzymając się za opuchniętą szyję, zaniósł wreszcie wymęczony tekst do sekretarza redakcji. Potem, przeczuwając kłopoty, postanowił zrobić Annie niespodziankę. Wstąpił do sklepu Masełki i kupił prawdziwy delikates: dwa kilogramy świeżych flaków jelenia upolowanego przez myśliwych księcia
Sanguszki.
Myśląc już o pieprzu i majeranku, zmierzał żwawym krokiem do domu. Kiedy zziajany przekroczył próg, zamiast kwiatów wręczył Annie starannie zapakowaną paczkę. Jej reakcja była natychmiastowa: bez słowa wyrżnęła flakami o ścianę.
Na wspomnienie o tym Jakub uśmiechnął się cierpko. Zamyślony szedł coraz szybciej, zwracając na siebie uwagę przechodniów. Wyglądało to tak, jakby przed kimś uciekał. Dla
Piotrusia jednak była to najwspanialsza na świecie zabawa, dlatego pokrzykiwał:
– Pata-taj, tata, pata-taj!
Jakub z bijącym sercem podjechał wózkiem pod drzwi redakcji „Kuriera”. Miał zamiar oddać synka w ręce jakiejś troskliwej cioci. Kiedy zastanawiał się, jak zacząć podchody, prawie natychmiast pojawiły się przed nim: sekretarka Kazia, Halinka z dużym, ciężkim biustem, milcząca korektorka Stopka i przewracająca oczami Andrea, i każda próbowała przeciągnąć malca na swoją stronę. Najbardziej matkowała mu Kazia i nie wiadomo dlaczego, Piotruś od razu wyciągnął do niej rączki.
– No i co, kobitki? Która się naszemu juniorowi najbardziej podoba? Panie Jakubie – zwróciłasię do niego z dumą – pozwoli mi go pan zaadoptować? Tylko na godzinkę, błagam!
– No, jeśli na godzinkę, to czemu nie! – powiedział dziennikarz z uwodzicielskim uśmiechem. –
Ale gdyby coś się działo, proszę mu zaśpiewać piosenkę o...
– Damy sobie radę, prawda, maleńki, ti-ti! – usłyszał pieszczotliwy głos Kazi.
Kazia wzięła Piotrusia na ręce i poszła z nim do Długolaty, po drodze opowiadając mu jakąś bajeczkę, a Stern zbiegł po schodach i pędem skierował się w stronę Rynku.
Zdążył w ostatniej chwili i Zięba ze swego okna pogroził mu palcem. Było trzydzieści siedem po jedenastej, gdy zajął swoje strategiczne miejsce w kamienicy Bernatowiczowskiej pod numerem ósmym, obok pałacu arcybiskupiego. Z piwiarni, którą sam wybrał na punkt obserwacyjny, miał doskonały widok na fontannę Diany. Zięba był mniej zapobiegliwy i krył się w klatce schodowej w narożnym budynku numer jedenaście od strony Serbskiej. Dwaj jego tajniacy filowali z okien magistratu, a trzeci „anioł”, którego Stern odkrył natychmiast, stał niedaleko przystanku tramwajowego i udawał, że czyta gazetę.
Czekali w napięciu, lecz właściwie nic się nie działo. Królewskie miasto Lwów żyło zwykłym codziennym rytmem. Mieszkańcy załatwiali swoje sprawy, a turyści rozglądali się wokół i robili sobie pamiątkowe zdjęcia. Przejeżdżały coraz to nowe dorożki i automobile, a spłoszone gołębie zataczały koła nad placem, radośnie trzepocząc skrzydłami.
Pod klonem na stołeczku siedział jak zwykle niewidomy grajek i wygrywał na akordeonie stare wojskowe melodie. Ta sama zgarbiona żebraczka o dziwacznym przezwisku Rosita jak co dzień szła wolniutko do katedry, modląc się o wsparcie.
W piwiarni prócz dziennikarza było jeszcze trzech wiekowych mężczyzn, demonstracyjnie tytułujących się „nadradcami”, którzy nad rozpostartymi gazetami dyskutowali o ostatnim meczu Pogoni i strzale z woleja Matyasa-Myszki. Na kontuarze stał radioodbiornik. Po prognozie pogody nadano pięciominutowy program „Lwów pozdrawia”, po nim zaś smętną „melodię samobójców” śpiewaną przez Mieczysława Fogga.
Zniechęcony Jakub podniósł rękę i bez przekonania zamówił zimne piwo, doskonale wiedząc, że prawdziwy aromatyczny smak i ciemny złoty kolor jego ulubiony napój uzyska dopiero w październiku.