W tym samym czasie inspektor Zięba, stojący na półpiętrze klatki schodowej pod jedenastką, miał inne zajęcie. Metodycznie gryzł pestki słonecznika i łupinkami zdążył już zapełnić całą lewą kieszeń marynarki. Z samego rana podprażył je zapobiegliwie na patelni i teraz były doprawdy wyborne. On też nic ciekawego nie widział. Przy fontannie Diany kręcił się tylko wygłodniały kundel, który zlizywał coś z bruku, dokładnie tam, gdzie wcześniej mały chłopczyk potknął się i wypuścił z rąk loda.
Inspektor był zdenerwowany. Irytowała go zielona mucha spacerująca po szybie, bez wahania rozdusił ją więc dłonią. Akurat wtedy, gdy wycierał wybrudzoną rękę o spodnie, minęła go młoda, śliczna kobieta z parasolką w jednej ręce i z wiklinowym koszykiem z zakupami w drugiej. Na jego widok przeraziła się nie na żarty i Zięba musiał jej pokazać legitymację. Uspokojona weszła na drugie piętro, zostawiając w powietrzu zapach modnych w tym sezonie perfum Coty.
Zięba spojrzał na zegarek. Do dwunastej brakowało jeszcze minuty i szesnastu sekund. Z Serbskiej wyszła grupka nowicjuszek z książeczkami do nabożeństwa i karnie skierowała się za siostrą przełożoną w stronę Grodzickich. Za nimi przemknęło na rowerach dwóch roześmianych kominiarzy ze szczotkami i kulami na plecach, a potem przejechał przez plac żółty automobil z reklamą palarni kawy „HAG”, należącej do restauratora Jakuba Masełki, i zniknął za winklem.
Upłynęły kolejne sekundy. Stern tak jak inspektor uważnie obserwował swój sektor. Nagle w jego polu widzenia znalazł się mężczyzna, którego twarzy nie było widać, gdyż zakrywało ją lustro oprawione w grubą rzeźbioną ramę. Gość, którego redaktor nie spuszczał z oka, skierował się sprężystym krokiem w stronę Ruskiej i po chwili zniknął. Jakub Stern odetchnął z ulgą.
Popijając piwo, kolejny raz przypominał sobie fakty. Paskudne zaproszenie, które na początku roku przyniósł mu naczelny, a potem, pod koniec stycznia, śmierć Szymona Lacha pod rzeźbą Amfitryty. I następny dramat, po którym nie mógł się otrząsnąć. Śmierć Sary Reddig przy fontannie Adonisa. Wtedy, pod koniec lutego, stracił pracę na uczelni i po rozmowie z Mańkiewiczem postanowił wrócić do redakcji. Miesiąc później, w piątek dwudziestego marca, na fontannie Neptuna znaleziony został przeciwnik Sary, Paweł Zimmer. Cholerny plan Sary. Do jego spełnienia brakowało jeszcze... Jakub zabobonnie przerwał swe rozważania i skierował wzrok w stronę fontanny Diany.
Nastało południe. Rozdzwoniły się dzwony kościołów i ich głośne echo, zamknięte w kwadracie kamienic, wprawiło w drżenie szyby. Któryś z nadradców musiał chyba opowiedzieć dowcip, bo rozległy się drażniące śmiechy. Dziennikarz spojrzał w lewo. Od strony Wałów Hetmańskich wynurzył się, kołysząc na boki, niebieski tramwaj, który zmierzał w kierunku Wysokiego Zamku i w pewnym momencie zasłonił południową pierzeję Rynku. Po niecałej minucie, gdy tramwaj zabrał pasażerów i odjechał z przystanku, Jakub dostrzegł pod fontanną Diany zgarbioną kobietę w białej chustce na głowie, sprzedającą kwiaty, a obok niej wózek inwalidzki z okrytą kocem postacią w słomkowym kapeluszu.
Nie było to nic niezwykłego. Na prawo przy fontannie Adonisa kręcił się od pół godziny brodaty handełes, sprzedający z przenośnego kramu precle, a pod ścianą ratusza jakiś młodzieniec z zacięciem podbijał piętą szmacianą zośkę.
Stern podniósł kufel i wypił łyk zimnego piwa, po czym jeszcze raz skupił wzrok na rzeźbie bogini łowów. Akurat wtedy kobieta sprzedająca kwiaty odstawiła wiaderko na bruk, rozejrzała się na boki i kulejąc, wolno ruszyła w stronę Dominikańskiej. Stern beznamiętnie patrzył na tę scenkę, coraz bardziej przekonany, że Kanclerz już się nie pojawi. Zadowolony sięgnął ręką po kufel, wypił kolejny łyk i w tym momencie doznał olśnienia. Przypomniał sobie słowa starej służącej, pani Eulalii Eweliny Stelze. Kiedy z Wilgą odwiedzili ją w zeszły piątek, usłyszeli, że osoba, która przyciągnęła na sankach pakunek pod Adonisa, dziwnie się poruszała. Dziennikarz cierpliwie czekał, że może kobieta wróci, lecz po minucie rzucił się ku wyjściu, przewracając stolik i wprawiając w osłupienie nobliwe towarzystwo.
Przebiegł kilkanaście metrów i stanął, bezradnie rozglądając się po Rynku. Po lewej widział wózek stojący przy rzeźbie, bardziej w prawo parę turystów, którym fotograf robił zdjęcie, lecz po kobiecie w chustce nie było śladu. W tej samej chwili obok dziennikarza pojawili się zdyszany
Zięba i barczysty agent ze zrolowaną gazetą.
– Co się stało? – dopytywał się inspektor.
– On tu był. Przechytrzył nas!
– Kto, Kanclerz? – wysapał tajniak.
– Sam już nie wiem. Może mi się tylko tak, kurwa, wydawało! – rzucił Stern i pobiegłw kierunku handełesa z preclami, który stał przy fontannie Adonisa.
– Czy przechodziła tędy kobieta? – zapytał. – W białej chustce na głowie, lekko utykała!
– A dlaczego miałaby nie iść? – odpowiedział flegmatycznie handlarz.
– Człowieku, nie denerwuj mnie! Nie mam czasu!
– Ja, ja dukładnie widziałem! – przyszedł mu z pomocą chudy kindrus w wyszmelcowanychspodniach, ten sam, który odbijał piętą zośkę.
– Powiedz mi, dokąd poszła? – Stern nachylił się, przyjaciel-sko się do niego uśmiechając.
– A postawi pan precla? – targował się wyrostek.
Stern wysupłał z kieszeni drobniaki i podał je preclarzowi. Chłopak chwycił precla, podrapał się w głowę, jakby rozwiązywał skomplikowane zadanie z algebry, po czym powiedział, odgryzając duży kęs:
– Chiba poszła pod trójkę! Nie, tyraz sobi przypominam, posztajgowała pod piątkę, przy Czarnej Kamienicy!
Dziennikarz bez namysłu rzucił się we wskazanym kierunku. Dobiegł do masywnych drzwi, otworzył je z impetem i znalazł się w pustej, przestronnej sieni, której posadzkę zdobiła kamienna bordowo-czarna rozeta.
Rozejrzał się. Po lewej stronie był gabinet lekarski, o czym informowała mosiężna tabliczka: „Ignacy Wójcik – laryngolog”, po prawej zakład szklarski, za nim zaś widoczne były drewniane schody z wyślizganą poręczą. Stern zajrzał do zakładu szklarskiego – pełno ram i luster. Na widok pytających spojrzeń rudych bliźniaków w granatowych fartuchach przycinających listewki cofnął się na korytarz. Szybko zajrzał do lekarza, gdzie w poczekalni kobieta z kilkuletnią córeczką czekała cierpliwie na przyjęcie.
Zamknął drzwi i wbiegł po schodach na samą górę, by jeszcze szybciej zbiec i skierować się w głąb korytarza, do drzwi prowadzących na podwórko. Pchnął je z rozmachem, a kiedy spod nóg wyprysnął mu wystraszony kot śpiący na progu, zrozumiał, że zgubił ślad. Na podwórzu, na rozwieszonych sznurach suszyły się prześcieradła i kalesony, a wystraszony dachowiec wystawiał ogon spomiędzy jaskrawoczerwonych tulipanów.
Stern zawahał się. Miał nawet zamiar biec na Rynek i sprawić dowcipnemu batiarowi manto, lecz wtedy poczuł na plecach delikatny zimny powiew. Po jego lewej stronie, we wnęce, zobaczył drzwi zbite z nieheblowanych sosnowych desek – zejście do piwnicy. Już miał je minąć, lecz coś kazało mu się zatrzymać. Wydawało mu się, a może nawet był tego pewien, że ktoś stoi po drugiej stronie i czeka na jego fałszywy ruch.
Zrobił dwa kroki do przodu, jakby miał wyjść na Rynek, potem znienacka cofnął się i kopnął drzwi z rozmachem. Drewniana zapora z hukiem wyleciała z zawiasów i ukazała się czeluść niknących w dole kamiennych schodów.
Stern odnalazł włącznik i przekręcił go, lecz światło się nie zapaliło. Ostrożnie posuwał się w dół po przewróconych drzwiach, próbując coś zobaczyć w ciemności. Opierał się o chropowatą ścianę, powoli stawiając stopy, byle tylko nie stracić równowagi. Na przedostatnim stopniu jego prawy but poślizgnął się na czymś i wtedy dostrzegł białą plamę pognie-cionego materiału. Zaaferowany kucnął, a kiedy podniósł go, zdziwiony stwierdził, że trzyma w ręku białą chustę.