Teraz miał się już na baczności. Czując obecność przeciwnika, sięgnął do kieszeni po pudełko zapałek. Wyjął jedną, energicznie potarł o draskę i wysunął do przodu rękę. Światło otworzyło przed nim kilkumetrową przestrzeń. U podstawy schodów dostrzegł dwa ciemne, rozchodzące się na boki korytarze i stojącą pod ścianą szafę, na której leżały jakieś graty. Gasnąca zapałka oparzyła mu koniuszki palców. Stern rzucił ją i wtedy usłyszał cichy szmer. Wystarczyło wejść głębiej, by się przekonać, czy się nie myli, lecz strach przed czającym się gdzieś przeciwnikiem kazał mu zachować czujność. Zapalił kolejną zapałkę. Płonącą rzucił daleko przed siebie i wtedy, w załomie korytarza, przed ciemną wnęką, przebiegł z piskiem spasiony szczur.
Stern aż zaklął z obrzydzenia. Potem sięgnął po trzecią zapałkę i gdy zamierzał ją zapalić, poczuł niespodziewane uderzenie w skroń, a potem kolejne ciosy. Starał się zasłonić, lecz niewidoczny przeciwnik był od niego szybszy. Kopnął go w żebra i przycisnął do schodów. Jakub nadaremnie usiłował oderwać twarz od wrzynających się w policzek stopni. Tamten uderzył go w kark, a fala paraliżującego bólu spłynęła do stóp. Czuł, że traci siły. Ostatnim wysiłkiem woli zmusił się do nabrania powietrza do płuc. Kiedy otaczająca go ciemność zamieniała się w pulsującą bólem czerń, usłyszał nad sobą czyjś krzyk, a potem przekleństwa Zięby i pojedynczy, ogłuszający strzał.
Z trudem otwierał oczy. Przez szparę w powiekach widział przed sobą postać kręcącą się w kółko niczym tańczący derwisz. Potem postać ta, jakby podcięta, runęła nagle na posadzkę i jej krzyk zamienił się w rzężenie. Czyjeś ciało leżało na wyciągnięcie ręki, podskakując w konwulsjach.
Z góry, od strony korytarza, dotarł do niego opanowany głos inspektora. Ktoś na jego polecenie przyniósł lampę naftową. Ktoś podsunął ją tak blisko, że Stern zmrużył oczy od oślepiającego światła. Tuż obok niego, pomiędzy jakimiś rozbitymi słojami, mosiężną konewką i zardzewiałą ramą od roweru leżał na ceglanej posadzce mężczyzna w blond peruce, przebrany za kobietę. Kula trafiła go w oko pod kątem. Z oczodołu i ze skroni sączyła się krew. Ranny, ku zaskoczeniu inspektora, był przytomny i starał się zakryć dłonią ranę, lecz ból nie pozwalał mu na to.
– Cymes strzał! Chryste, jaka to pewna reńka! – powiedział jeden ze szklarzy, plując przedsiebie z satysfakcją.
– To chłop czy szantrapa, Paszko? Nie umniem ja rozpoznać ryła!
– Chłop, mówię ci, Pieszka, że chłop, tyli że w babskiej peruce!
– Dostał, suka, w samą ślipie.
– No i zdechni jak suka! – wtórował mu rudy bliźniak, przyświecający lampą.
Zięba wziął od niego lampę i powiesił pod sufitem na żelaznym haku, do którego kiedyś przywiązywano za nogi świniaka przed ćwiartowaniem.
– Już i po wszystkim, amen! – powiedział Paszko.
– Pewni zaraz kitnie! – poparł go drugi zapalczywy rudzielec.
– Jaka uparta, jeszcze sijij letko graba rucha!
– Niech pan jo dobiji! – Brat spoglądał na inspektora prosząco. – Po co się ma, larwa, męczyć?
Zięba uciął dyskusję, nakazując braciom przyprowadzić doktora, a sam nachylił się nad leżącym. Stern, pokonując ból, podparł się na łokciu i spojrzał w tamtą stronę. Nie mógł uwierzyć w to, co zobaczył. Przed nim w kałuży krwi leżał na plecach pan Zenon, uniwersytecki woźny. Jego prawe oko mrugało automatycznie, jak u zepsutej lalki, lecz napotykając wzrok redaktora, na sekundę znieruchomiało.
– Ja już, ja już, panie redaktorze, nie jestem... – bełkotał, rozmazując ręką krew po całej twarzy.
– Jasne – warknął Zięba. – Już cię prawie nie ma!
Przeżegnaj się, cwaniaczku, i w drogę!
– Pan... pan Jakubie, się... pomylił – powiedział ledwie słyszalnym głosem, zlizując językiemkrew. – Bo ja...
– To do ciebie! – Zięba zwrócił się do Sterna. – Ten kretyn chce ci coś powiedzieć do ucha.
– Słucham – powiedział Stern, ostrożnie podnosząc się na klęczkach i rozcierając rozciętą brew.
– Pan redaktor strasznie pomylił się – wycharczał woźny, próbując się podźwignąć. – Ja na-naprawdę, ja naprawdę tylko chciałem udowodnić bratu i pokazać wam wszystkim, że... Nieśmier... – nie dokończył i całym ciężarem, z dziwnym uśmiechem, przewrócił się na zachlapaną krwią posadzkę.
Na prośbę Zięby bliźniacy wnieśli ciało woźnego do zakładu szklarskiego i położyli na wielkim drewnianym stole do cięcia szyb. Wezwany lekarz, facet z wąsikami jak szczoteczka do zębów, który przyjmował po sąsiedzku, widząc zakrwawionego mężczyznę w babskich szmatach, z wrażenia aż się przeżegnał. Delikatnie uniósł głowę profosa i ściągnął z niej zachlapaną krwią perukę. Potem trzęsącą się ręką rozpiął sukienkę, odchylił koszulę i przyłożył stetoskop do owłosionej klatki piersiowej. Chwilę słuchał, następnie zbadał puls i stwierdził zgon.
Kiedy o dwunastej trzydzieści sześć ciało woźnego, zawinięte w brezentową płachtę, ruszyło z Rynku policyjnym fiatem do prosektorium przy Pijarów, Zięba ze Sternem udali się pod fontannę Diany, do nieruchomej postaci siedzącej w inwalidzkim wózku, której strzegło dwóch tajniaków. Gdy inspektor podniósł rondo słomkowego kapelusza, Stern zobaczył śpiącą Wilgę. Dziewczyna miała mizerną twarz i podpuchnięte oczy. Ubrana była w ten sam beżowy żakiet, który nosiła w dniu, gdy wyszła z redakcji, wezwana na spotkanie przez tajemniczego gońca.
– Nie zatrzymałeś lekarza? – zapytał Jakub z wyrzutem.
– Pijana jak bela! Daj jej trochę czasu, niech wytrzeźwieje. – Zięba spojrzał na Sterna. – Chceszmnie jeszcze o coś zapytać?
– A ty?
Inspektor przeniósł wzrok na niebo, na czarną chmurę.
– Nic tu po nas – powiedział chłodno. – Niedługo zacznie padać.
Odesłał tajniaków na komendę, sam zaś chwycił wózek za rączki i ruszył ze Sternem w stronę redakcji „Kuriera”.
Wyjechali z Rynku i skierowali się w stronę placu Kapitulnego. Kiedy mijali kaplicę Boimów, Stern przejął wózek od Zięby, który chciał mu coś pokazać. Inspektor wyjął z kieszeni marynarki przepiękny budzik ozdobiony lwowskim lwem.
– Co to jest? – zapytał Jakub.
– Budzik, a tak naprawdę detonator! To coś, połączone z patronem dynamitu, zapalnikiemgórniczym i baterią, miało zrobić na Rynku głośne „bum” i posłać Wilgę spod fontanny Diany w powietrze. Kiedy ty uganiałeś się za facetem w kiecce, mnie udało się w ostatniej chwili ten wybuchowy geszeft rozbroić.
– A to ciekawe! – Stern przypomniał sobie relację dziennikarskiego „małżeństwa” z wyprawydo willi na Kleparowie i opisany przez nich czasomierz.
Przyspieszyli, uciekając przed nasilającym się deszczem. Wpadli na Wały Hetmańskie
i zatrzymali się pod gęstą koroną klonu, gdzie postanowili przeczekać ulewę. Lało jak z cebra i niebo raz po raz rozdzierały oślepiające błyskawice, po których słychać było piekielne grzmoty.
Stern postawił kołnierz marynarki i sięgnął do kieszeni po papierośnicę. Poczęstował Ziębę. Inspektor wyjął z kieszeni płaszcza nowiutką zapalniczkę w mosiężnej obudowie. Odchylił wieczko i przypalił.
Obaj zaciągnęli się kojącym dymem i spojrzeli na chmurę, która majestatycznie odpływała w stronę Wzgórz Zniesieńskich.
– Skąd wiedziałeś, że to on? – rzucił niedbale Zięba.
– Dzięki pani Stelze, starej służącej, która mieszkała kiedyś pod czterdziestym drugim, przyAdonisie. Zadzwoniła do redakcji po radiowym komunikacie Andrei. Byliśmy u niej z Wilgą w zeszły piątek. To pani Stelze pierwsza zwróciła uwagę na jego chód.