Samuel zauważył nienaturalne zamyślenie Jakuba i odsunął jego kieliszek.
– Kuba, chyba masz już dosyć? – zapytał z dziwnym uśmieszkiem, jakby dając mudo zrozumienia, że to ostatnia chwila na uratowanie duszy. – Jasne, obaj mamy dosyć – dodał szybko, by nie urazić kolegi. Podniósł do góry rękę, chcąc przywołać kelnera, lecz Jakub zaoponował:
– Ani się waż! – powiedział, usiłując stłumić czkawkę. – Właśnie teraz, dzięki tej radiowejbandzie, przyszła mi do głowy genialna myśl. Ten, kto popełnia te zbrodnie, prowadzi z nami taką samą grę jak Wieszczek, na którego porykiwania dają się nabrać słuchacze. Znam zakończenie sztuki, brakuje mi tylko reżysera i aktorki.
– Rzeczywiście oryginalne – kpił Hillel. – Radzę ci to zapisać, Gwiazdorze.
– A jeśli jestem pewny – Stern ciągnął pijacki wywód – tylko nie mam dowodów? To co? No,co mi teraz powiesz, chytry Basie?
– Tym gorzej dla ciebie. Wierz mi, jutro, gdy wytrzeźwiejesz, wszystkie twoje odkrycia nie będąwarte funta kłaków.
– Więc zabierz mnie teraz do domu. Jestem świnią, obiecałem jej i znowu nie dotrzymam słowa.
– Coś jej obiecał?
– Spokój, tylko spokój – powiedział Jakub i zamilkł.
Samuel dyskretnie przywołał kelnera i zapłacił. Potem ubrał zataczającego się Jakuba w płaszcz i troskliwie odtransportował dorożką na Pohulankę. Otworzył skrzypiącą furtkę i wprowadził przyjaciela na ganek. Oparł o drzwi, nacisnął dzwonek, a gdy tylko usłyszał kroki Anny, natychmiast się oddalił.
Wtorek, 10 maja
Nad ranem obudził Jakuba tępy ból głowy. Nie otwierając oczu, usiłował przypomnieć sobie dziwaczny sen. Śniło mu się, że ubrany w nowiutki drelichowy mundur maszerował na front. Na głowie miał hełm, na ramieniu karabin M, na plecach zaś wypchany żołnierski tornister. Szedł z innymi, wyzuty z prywatnego życia, pozdrawiany przez przypadkowych przechodniów.
Kurz wzbijał się z bruku, w kark niemiłosiernie prażyło go słońce, a on spocony i spragniony mijał dom Hillela, zupełnie jakby trafił na kraniec świata.
W otwartym oknie zobaczył wychylającego się przyjaciela. Samuel machał do niego ręką.
– Brawo, Jakub! Wyglądasz znakomicie! Kiedy wrócisz, musimy znowu wpaść do „Atlasa”.
Właśnie. Był wczoraj w „Atlasie” i wcale się tego nie wypiera. Troskliwy Hillel odstawił go pod same drzwi, potem Jakubowi urwał się film. A teraz w cudowny sposób odnalazł się w swoim łóżku, w piżamie, nakryty ciepłą kołderką, jak malutkie dziecko.
Otworzył oczy. Powoli zwlókł się z łóżka i podszedł do okna, lecz widok nieba wcale nie poprawił jego nastroju. Zdawało mu się – a może był tego pewien, lecz bał się przyznać – że od wczoraj wisi nad miastem ten sam obrzydliwy obłok i żaden wiatr nie jest w stanie go przepędzić. Tak właśnie mógł wyglądać świat po przepiciu: wielgachne, zawieszone w przestrzeni „coś”, co lada chwila mogło zwalić się z hukiem na jego obolałą głowę.
Nawet nie chciał myśleć o tym, co powie Anna. Bał się jej gadania, a jeszcze bardziej płaczu dzieci, gdy podniesionym głosem będzie wygłaszać przy nich umoralniającą gadkę. Z pewnością czai się już w salonie, czekając, kiedy wreszcie skazaniec wyjdzie ze swego gabinetu, on zaś, wiedząc o tym, na próżno stara się odwlec egzekucję.
Nagle otworzyły się drzwi i czyjaś usłużna ręka, ale nie Anny, podała mu kubek gorącego bulionu i chrupiącą kajzerkę. Tą wyrozumiałą istotą była Magda.
– Która godzina? – zapytał, mile zaskoczony.
– A która pana interesuji?
– O dziesiątej miałem być w ratuszu. – Jak przez mgłę przypomniał sobie zapis, który zrobiłpoprzedniego dnia w terminarzu. – Tak, najpierw ratusz, a potem...
– Ma pan jeszczy cały pół godziny. Pani prosiła grzecznie, by pana nie budzić. Kwadrans już,jak do apteki wyszła. Ale z bulionem to był mój pomysł – dodała, wyraźnie oczekując pochwały. –
Wcześniej zaprowadziłam Kasię do Kistryna. Jak pan widzi, ja od rana nie próżnuji.
– Jesteś fenomenalna – zaczął z entuzjazmem, lecz zabrakło mu puenty. – Nie wiesz, czy...
– Wiem – ubiegła jego pytanie. – Zaraz dam panu świeżej koszuli, krawatkę i skarpetki. Na mójkinol, bez nikakich pan zdąży.
Stern spojrzał na zadarty nos Magdy i mało się nie zakrztusił. W ekspresowym tempie ogolił się, robiąc w lustrze dzikie miny do Piotrusia. Potem ubrał się – rozanielony Piotruś nie spuszczał z niego wzroku – i z podkrążonymi oczami wyszedł na ulicę.
Do ratusza dotarł kwadrans po dziesiątej. Patrzył na kamienne lwy z tarczami, na próżno usiłując przypomnieć sobie nazwisko urzędnika, które zapisał w kalendarzu. Potem jak bilardowa kula wpadł do sekretariatu, podrywając siedzącą za biurkiem sekretarkę. Przedstawił się, a wtedy spotkała go niespodzianka.
– Myślałam, że pan już wie. Pańskie spotkanie zostało odwołane.
Jakub próbował dociec, jaki był tego powód, lecz sekretarka zbyła go tylko uśmiechem.
– Spóźnił się pan, ale to nie ma nic do rzeczy.
– To znaczy, że zdarzyło się coś ważniejszego, co...
– Teraz trwa narada w sprawie zajezdni tramwajowej. U pana prezydenta jest główny inżynier.
Pańska sprawa musi więc poczekać.
– Ile?
– Zostanie pan powiadomiony.
Stern zamierzał już wyjść, kiedy nagle z gabinetu prezydenta wyszedł jakiś urzędnik. Na widok dziennikarza oniemiał i zrobił się czerwony. Potem skinął głową, co mogło wyglądać na przywitanie, i zniknął.
– Czy to był pan A...
– To był właśnie pan A... rkacki – powiedziała sekretarka podniesionym głosem, wyraźnie dającdo zrozumienia, żeby nie zawracał jej więcej głowy i wreszcie sobie poszedł.
Stern zamknął za sobą wielkie dębowe drzwi. Mógłby oczywiście pobiec za panem Arkackim, czy jak mu tam, i zapytać go wprost, co to wszystko ma znaczyć. Dlaczego jednego dnia prezydentowi zależy na wyjaśnieniu pochodzenia tajemniczej przesyłki, drugiego zaś nie ma już na to ochoty? A może Jakub narozrabiał wczoraj w „Atlasie” i jeden usłużny telefon zrobił z niego persona non grata? Po chwili doszedł jednak do wniosku, że to coś więcej niż zwykła zmiana prezydenckich planów, że w te knowania wdał się ktoś, kto przesadnie dba o wizerunek prezydenta. Dlaczego prezydent nie kazał zadzwonić na przykład do Zięby, tylko do niego?
Szedł korytarzem w kierunku wyjścia, po połyskującej, idealnie wyfroterowanej posadzce. Zaaferowany stanął przy oknie i spojrzał z góry na Rynek. Obrócona do niego plecami Diana w otoczeniu sfory psów zdawała się nic sobie nie robić z jego obaw. Ludzie kręcący się przy fontannie także. Na kamiennym murku tuliła się para zakochanych, pozując fotografowi do zdjęcia. Błysnął flesz, rozświetlając szarość dnia. Stern pomyślał, że zupełnie inny widok spędza sen z oczu prezydenta. Pomyślał też, że jak na razie obaj są biernymi obserwatorami czyjejś wyrafinowanej gry.
Wściekły wszedł do redakcji i pierwsze kroki skierował do Mania, domagając się wyjaśnień.
– Kuba, wiedziałem, że przyjdziesz. Twoja podrażniona ambicja...
– Zrobiłem z siebie głupka.
– Po pierwsze, spóźniłeś się! Po drugie, nie wiesz jeszcze wszystkiego. I zrozum, że nie miałeminnego wyjścia. Czasem i ja muszę zapomnieć o czytelnikach.
Stern stał nieruchomo, wpatrując się w Mania i czekając na wyjaśnienia.