– O wpół do dziesiątej odebrałem telefon, to fakt. Zaraz zadzwoniłem do ciebie, lecz Magdapowiedziała, że przed chwilą właśnie wyszedłeś. Na pociechę powiem ci, że on nawet cię podziwia...
– Daruj sobie...
– No dobra, ale to musi pozostać między nami: prezydent ma teraz inny kłopot. Wczorajpo południu kierownik referatu geodezji upił się i zgwałcił w ratuszu swoją sekretarkę. Wiem o tym, mam cały opis zajścia.
– Jeszcze się zastanawiasz? Daj to na pierwszą stronę!
– Nie mogę. Prosił, by nie drukować tej rewelacji. – Manio zniżył głos. – Chyba nie muszę citłumaczyć: rocznica śmierci Marszałka.
– I zgodziłeś się? Nie wierzę! Przecież jedno z drugim nie ma nic wspólnego!
– Sęk w tym, że dzieje się to w jednym mieście – uciął Manio. – Proponuję, byś wymazał nasząrozmowę z pamięci. À propos, dowiedziałem się, że chciał rozmawiać z tobą jako ekspertem o „zaproszeniach”. Ktoś przysłał mu osobliwy list ze szkicem fontanny Diany, do tego jakiś wkurwiający wierszyk o..., mniejsza z tym. – Machnął ręką, nie mogąc przypomnieć sobie jego treści. – Wczoraj pod twoją nieobecność goniec z ratusza dostarczył mi jeden taki egzemplarz. – Manio wyjął z koperty zaproszenie i podniósł nad głowę. – Proszę bardzo, co o tym sądzisz?
Stern nawet nie zareagował. Czuł się po prostu oszukany. Kątem oka patrzył na dzieło szaleńca trzymane przez naczelnego ponad głową, lecz postanowił zachować wnioski dla siebie.
– No, spójrz. Według mnie ta Diana wygląda jak ladacznica.
Nadal milczał.
– Masz rację, może to nie jest aż tak ważne. – Naczelny przeczytał po cichu rymowany tekst. –Podobno takie same dziwne „zaproszenia” z infantylnym wierszykiem dostali jego zastępcy. I jest jeszcze coś. Prawdopodobnie ta sama osoba wysłała do prezydenta ostatni artykuł Wilgi, ten o Pawle Zimmerze, z podkreśleniami. A swoją drogą czegoś tu nie rozumiem: Wilga pisze teksty, a ciebie zapraszają na salony jako konsultanta?
Manio roześmiał się z własnego dowcipu, potem podniósł słuchawkę, by poprosić do siebie długonogą Andreę.
Rozmowa była skończona. Stern wycofał się do swojego gabinetu. Skołowany zaparzył kawę, siadł w fotelu i by poprawić sobie humor, zagłębił się w lekturze najnowszego numeru „Kuriera”. Na pierwszej stronie widniało zdjęcie warty honorowej przy grobie Marszałka na Wawelu, nad nim zaś ogromny tytuł: „W trzecią rocznicę zgonu”, a pod nim sążnisty artykuł Mania.
Jakub siorbał wrzącą kawę i w żółwim tempie, ziewając z nudów, czytał dalej: Matka Gauleitera z Lipska, Chawa Chemnizter, zmarła w przytułku żydowskim w Warszawie.
Nie dokończył lektury, z drzemki też nic nie wyszło – przeszkodziła mu w tym Wilga. Nie miał śmiałości zwrócić jej uwagi, więc w milczeniu cierpiał, gdy wkręcała do maszyny kartkę i ostro zabierała się do pracy. Ona także się nie odzywała, nawet nie patrzyła w jego stronę, wyraźnie go ignorując. W ciągu półtorej godziny, i to bez chwili odpoczynku, zdążyła napisać dwa artykuły i jak na złość wcale nie zamierzała przestać. Jej metoda okazała się skuteczna. Stern pierwszy nie wytrzymał.
– W porządku! Wygrałaś. Jeśli chcesz, możemy zawrzeć układ, tylko, na Boga, przestań!
– Kto na nim skorzysta?
– Ty i ja. Wiesz sama, że tak skomplikowanej sprawy nie da się prowadzić w pojedynkę.
– Od kiedy zaczynamy? – Nie ustępowała.
– Od zaraz! – oznajmił Jakub. – Tylko, błagam, przestań wreszcie tak barabanić.
Wilga uśmiechnęła się tryumfalnie, pocałowała Sterna w policzek i wyszła do sekretariatu pochwalić się nowymi tekstami.
Kiedy zniknęła za drzwiami, Jakub zapadł się głębiej w fotelu. Nie spodziewał się po Wildze takiej reakcji. Zadowolony przykrył się gazetą i zamknął oczy. Wtedy, nie wiedzieć dlaczego, przypomniał sobie pewną historię, która zdarzyła się trzy lata temu w maju. Miał wrażenie, chociaż nie umiałby tego udowodnić, że wspomnienie ma związek z ostatnimi wydarzeniami na Rynku. Do Lwowa przyjechał wtedy inżynier Stefan O., wybitny okultysta i wizjoner, znany nie tylko w kraju, lecz także za granicą. Było słoneczne popołudnie, kiedy wysiadł z pospiesznego pociągu relacji Warszawa – Lwów. Podróżował sam. Wyszedł z hali dworca na plac Wilsona i spojrzał na tonącą w wiosennych promieniach słońca katedrę Świętego Jura. Stern był w pogotowiu, krył się za żeliwnym słupem i z ukrycia zrobił gościowi kilka zdjęć.
Widział, jak inżynier wsiadł do dorożki, i słyszał nawet, jak zamówił kurs do hotelu „George’a”.
Dostrzegł też dwie skórzane walizki, które tamten postawił przy nogach po swojej prawej stronie. Stern natychmiast wskoczył na rower i nie zwracając na siebie uwagi, ruszył za nim. Trzymał się w bezpiecznej odległości, lecz nie umknęło jego uwagi, że w alei Focha, tuż przed Gródecką, jakiś zuchwały batiar rzucił się pod konia, a kiedy dorożkarz gwałtownie zahamował, koleś tego ryzykanta zwyczajnie sprzątnął mniejszą walizkę. Zniknął z nią, jakby się zapadł pod ziemię.
Wtedy Jakub Stern przedstawił się Stefanowi O. i zaoferował pomoc, lecz ten odmówił. Był roztrzęsiony. Powtarzał, że ukradziono mu niezwykle cenny maszynopis, jedyny egzemplarz, jaki posiadał, i zamiast do hotelu kazał się wieźć fiakrowi na najbliższy komisariat policji. Dziennikarz nie chciał się więcej narzucać i obserwował z oddali wejście do Komisariatu VII przy Gródeckiej 90. Czekał niecałe trzy kwadranse. Gość po złożeniu zeznań tą samą dorożką pojechał do hotelu „Bristol”, przy ulicy Legionów. Stern z czystej ciekawości pojechał za nim.
Później dowiedział się, że mimo postawienia na nogi całej miejskiej policji niczego nie udało się ustalić – walizka zapadła się jak kamień w wodę. Być może – spekulował dziennikarz – wylądowała w jakimś cuchnącym śmietniku na Krakidałach, a jej zawartość została pogryziona przez szczury. Z pewnością zuchwały złodziej liczył na coś więcej, a zapisane kartki nie przedstawiały pewnie jego zdaniem żadnej wartości.
Przypomniał też sobie wykład na uniwersytecie prowadzony przez Stefana O. Sala pękała w szwach – wielu lwowiaków przyszło zobaczyć europejską sławę. Stern i Hillel z trudem znaleźli wolne miejsca.
Podczas pierwszej części warszawski gość rysował na tablicy skomplikowane figury, objaśniał zebranym przyczyny przełomu wiary, a wreszcie zacytował z pamięci znaczny fragment niedokończonej powieści zatytułowanej „Nieśmiertelność”, która, jak się wyraził, „zaginęła w niezwykle tajemniczych okolicznościach”.
Stern zapamiętał niski, nosowy głos wizjonera, którym zdawał się on usypiać słuchaczy, bez trudu docierając do samego jądra ich podświadomości. Według zebranych poruszane kwestie były niezwykłej wagi. Wtajemniczeni usłyszeli wykład o „kryzysie psychiki i przyszłości świata” oraz o kipiącym „astralu”, z którego zbudowany jest wszechświat. Dowiedzieli się też, że poznając oddech śmierci, poznaje się nieśmiertelność.
Na spotkanie przybyło grono wykładowców (głównie z wydziałów filozoficznego i matematycznego), niewielka grupka studentów, sporo zgrzybiałych radców i kancelistów pamiętających czasy CK Galicji i Lodomerii z Wielkim Księstwem Krakowskim. Na sali panowała cisza przerywana tylko tłumionymi pokasływaniami i skrzypieniem foteli. Na zakończenie pierwszej części wykładu Stefan O. zwrócił się do zebranych z pytaniem, czy wierzą w opisaną przez niego przyszłość. Zamiast odpowiedzi rozległy się burzliwe oklaski. Stern oczywiście miał ochotę natychmiast zaprzeczyć, nie śmiał jednak podnieść ręki. Był przecież redaktorem z „Kuriera”, który jak aportujący pies miał tylko przynieść czytelnikom sensację.
Pod koniec wystąpienia Stefana O. niespodziewanie zgasło światło, potęgując niesamowity nastrój. Wśród głośnych komentarzy woźny przyniósł lichtarz z zapalonymi świecami, a później kryształową karafkę z wodą i szklankę dla gościa.