Nagle, kiedy nad horyzontem zaczęło wznosić się słońce, w oczy zaświeciło mu jasne światło. Poruszył się i rozluźnił mięśnie. Zaraz będzie po wszystkim. Mimo iż na tej wysokości był już wschód słońca, w dole na powierzchni planety wciąż panowała noc. W pewnej chwili wszechobecna szarość pochłonęła światło słoneczne. Wleciał w grubą warstwę chmur. Gdy się z niej wydostał, znalazł się nad pogrążoną w półmroku równiną. Jak dotąd nic nie zakłócało opadania. Nigdzie w pobliżu nie było śladu rakiet ani samolotów. Ani na chwilę nie opuszczała go jednak myśl, że w jego wyposażeniu znajdują się łatwo wykrywalne metalowe elementy. Gdyby je tylko namierzono, ukazałby się na ekranach radarów jako świetlna plamka, a w jego kierunku wysłano by natychmiast rakiety. Nie mógł się doczekać, kiedy wreszcie znajdzie się na ziemi i będzie mógł się pozbyć tego zdradzieckiego metalu. Wiercąc się w uprzęży, Brion spojrzał pomiędzy stopami w dół, na mknącą ku niemu trawiastą równinę. Wiedział, że spada za szybko, ale szybkość była jego jedyną obroną. Jeśli gdzieś tam znajdowały się radary, musiał być widoczny na ich ekranach, co oznaczało, że powinien spadać swobodnie jak najdłużej, czekając do ostatniej chwili z włączeniem stopu. Właśnie zbliżał się ten moment. Ziemia była już blisko, coraz bliżej… Teraz! Obrót przełącznika kontrolnego sprawił, że grawitator zahamował gwałtownie, wrzynając się uprzężą głęboko w jego uda. W dalszym ciągu spadał za szybko… musiał zwiększyć moc. Uprząż zaskrzypiała z naprężenia. Popuścić. A teraz… pełna moc! Uderzył stopami o ziemię z taką siłą, że upadł i przekoziołkował kilka razy w wysokiej trawie. Pozbawiony tchu, mógł potem jedynie leżeć spokojnie przez kilka długich sekund. Próbował poruszyć nogami i rękoma, ale odmówiły mu posłuszeństwa. Z wielkim trudem podźwignął się na kolana, po czym stanął w pionowej pozycji na miękkich jak z waty nogach. Następnie zrobił wszystko to, co nie mogło czekać. Z wyłączonymi silnikami i zluzowaną uprzężą grawitatora spadł ciężko na ziemię. Brion : rozpiął kombinezon i zdjął go z siebie, upewniając się, czy hełm oraz butla z tlenem były na swoim miejscu. Świetnie, wszystko było w najlepszym porządku. Teraz szybko, ale bez pośpiechu. Było wystarczająco jasno, aby mógł widzieć, co robi. Otwórz pojemnik przytwierdzony do dolnej części grawitatora i wyjmij z niego nóż i torbę, którą będziesz nosił ze sobą. Doskonale, masz już obie te rzeczy. Teraz pozbądź się reszty sprzętu. Zwiąż go uprzężą. Sprawdź, czy wszystko zostało należycie zabezpieczone. Znakomicie. Nie zapomniałeś niczego? Nie, wszystko jest w porządku.
Brion ustawił przełącznik mocy grawitatora na maksimum. Pakunek natychmiast wyrwał mu się z ręki, zwalając go z nóg I pomknął w górę. Szybko malał w oczach wznosząc się, a po chwili całkowicie zniknął z pola widzenia. Zaraz potem ujrzał błysk światła odbitego od przedniej szyby hełmu, kiedy trafiły w nią promienie wschodzącego słońca. Wkrótce i to zniknęło.
Brion odetchnął z ulgą. A więc dotarł na powierzchnię planety i był zdrów i cały. Lądowanie zakończyło się sukcesem, mógł więc wreszcie uwolnić swój umysł od myśli z nim związanych. Teraz nadeszła pora, aby przystąpić do właściwego zadania.
Schylając się, aby wyjąć nóż, Brion obrócił się wolno dookoła. Nie patrząc przytwierdził pochwę do pasa, gdyż cała jego uwaga skupiona była na wyłaniającym się z mroku krajobrazie. Ze wszystkich stron otaczała go wysoka trawa, która zaczynała szeleścić i kołysać się w podmuchach porannego wiatru, falując wokół niego. Nie opodal znajdował się skalisty pagórek, a na zachodnim horyzoncie leśny zagajnik, za którym ciągnęły się porośnięte drzewami góry. Ich wierzchołki skąpane były w ognistych promieniach wschodzącego słońca.
Nagłe uwagę jego zwrócił niespodziewany ruch. Brion przykucnął powoli, z głową wystającą ponad trawą. Dostrzegł nadchodzące od strony jeziora stado zwierząt. Szły w jego kierunku skubiąc po drodze trawę. Tkwił nieruchomo w miejscu niczym głaz, jedynie jego ręce osuwały się powoli w dół, kiedy zapinał przewieszoną przez ramię torbę.
Skrzekliwe głosy rozdarły nagle powietrze nad nim. Podniósł głowę i ujrzał chmarę ptaków zataczających kręgi w powietrzu niedaleko niego. Nie, to nie były ptaki, ale coś w rodzaju latających gadów. Zamiast piór miały rozciągniętą pomiędzy cienkimi kośćmi rozpostartych skrzydeł błonę. Ich czerwonopomarańczowa skóra połyskiwała w promieniach słonecznych, a rozdziawione paszcze błyszczały bielą ostrych jak igły zębów. Skrzecząc nieprzerwanie obniżały lot, aż w końcu sfrunęły na ziemię, niknąc z pola widzenia w morzu trawy.
Skubiące trawę zwierzęta były już niedaleko, dzięki czemu Brion mógł się im teraz przyjrzeć dokładniej. Miały jaszczurowaty wygląd. Ich bezwłosa, ciemnobrązowa skóra stanowiła doskonały kamuflaż na spalonej słońcem łące. Poruszały się ostrożnie na długich nogach, unosząc co chwilę łby i rozchylając chrapy, aby węszyć zapachy niesione przez powietrze. W pobliżu muszą być drapieżniki… Brion pomyślał, że to też są gady.
Stado wyraźnie wyczuło czyjąś obecność. Zwierzęta przestały skubać trawę i zamarły w bezruchu z szeroko rozwartymi chrapami. Zapewne zbliżało się jakieś inne zwierzę. Chociaż wywęszyły jego zapach, nie było go widać w gęstej trawie. Za chwilę na oczach Briona miał się rozegrać dramat życia i śmierci.
Z przerażeniem zdał sobie sprawę, że był jednym z wielu widzów, kiedy nagle uprzytomnił sobie, że wszystkie zwierzęta patrzą w jego stronę. Czyżby go zauważyły? Kucnął niżej, aby zniknąć im z oczu, czując empatycznie emanujący od nich strumień emocji. Strach. Strach, który stłumił wszelkie inne ich odczucia. Jego zdolność empatii była uwrażliwiona głównie na ludzi, niemniej od czasu do czasu odbierał także impulsy silnych emocji wysyłanych przez zwierzęta. Czuł wyraźnie strach tych zwierząt… i coś jeszcze, coś silniejszego…
Brion skoczył na równe nogi i wyciągając nóż z pochwy obrócił się wokół własnej osi, w porę dostrzegając ciemny kształt pędzący w jego stronę. Piskliwy skrzek wdarł się do jego uszu. Coś twardego spadło mu na barki, kiedy nurkował w bok, obróciło go i obezwładniło jego ramię do tego stopnia, że omal nie wypuścił noża.
Spadło na niego całym ciężarem swego ciała. Wtedy zatopił nóż w jego gardzieli. Z dławionym skrzekiem opadło ciężko na ziemię, przygniatając go sobą. Zadrżało w konwulsji i zamarło w bezruchu. Ciepła ciecz spłynęła na ramię Briona. Nie wiedział, czy była to jego krew, czy krew zwierzęcia. Zaparłszy się stopami o ciało, Brion oswobodził się i rozejrzał nerwowo wokoło, aby zobaczyć, czy w pobliżu nie ma kompanów tego czegoś.
Było samo. Wyprostował się, dysząc z wysiłku. Jedyny dostrzegalny ruch pochodził od stada trawożerców, które oddalało się w pospiesznych podskokach. Spojrzawszy na swoje ręce zobaczył, że spływa po nich zielona ciecz — zatem nie była to jego krew!
Obok na ziemi leżała rozciągnięta nieruchomo martwa bestia. Prawie metrowej długości gęsto uzębiona paszcza była otwarta, jak w ziewnięciu, a nie widzące oczy wpatrywały się matowo. Martwy drapieżnik miał krótkie, zakończone szponami przednie łapy oraz duże i masywne łapy tylne, które umożliwiały mu szybki bieg podczas ataku. Pomarszczona skóra była cętkowana i miała brzydki, brązowy kolor z odcieniem purpury. Kolor tła, pomyślał Brion. Maszyna do zabijania. To na pewno jej obawiały się inne zwierzęta.
Poczuł się zmęczony. Opadł ciężko na martwe ciało i wytarł dłonie z krwi o jego skórę. Wypił łapczywie kilka łyków wody ze swej; drewnianej butelki, po czym zaczął głęboko oddychać, czekając, aż odzyska siły. Niezbyt obiecujący początek zwiadu. Omal nie został uśmiercony przez pierwsze napotkane zwierzę! Na szczęście omal. Nóż był ostry i dobrze wyważony, a refleks Briona błyskawiczny jak zawsze. Drugi raz nie da się już zaskoczyć.