Tak czy inaczej, był w końcu na powierzchni planety i w obecnej chwili względnie bezpieczny. Teraz była pora na następne posunięcie. Dotychczas troszczył się jedynie o przetrwanie. Najpierw musiał starać się uniknąć ataku rakietowego, potem lądowego sprzętu bojowego, co mu się ostatecznie udało. Udało mu się także odeprzeć atak drapieżnika. Tak więc pierwsza część zadania została wykonana. Następną czynnością, przed udaniem się w dalszą drogę było przekazanie wiadomości o bezpiecznym lądowaniu.
Miejsce, w którym się znajdował, nadawało się do tego celu tak samo jak każde inne na tej równinie — znajdowało się dostatecznie daleko od drzew i było dobrze widoczne z orbity. Część trawy była zdeptana przez zwierzęta, było tego jednak za mało do rozłożenia znaków sygnalizacyjnych. Na szczęście nie opodal znajdował się kamienisty pagórek, wolny od wysokiej trawy. Wszedł na niego i otworzywszy torbę, wyciągnął zwój kolorowych wstęg. Mimo, iż wiedział, że nic nie zobaczy, nie mógł się powstrzymać od spojrzenia na puste błękitne niebo. Lądownik krążył po orbicie niewidoczny dla niego, podczas gdy on mógł być obserwowany przez Leę dzięki elektronicznemu powiększeniu. Uśmiechnął się do siebie, machając szeroko rękoma nad głową. Był to gest zwycięstwa i to wprawiło go w lepszy nastrój. Następnie pochylił się i zaczął rozkładać wstęgi, aby uformować pierwszy znak. Był nim z, którego zadaniem było umożliwienie komputerowi ustalenie jego pozycji, w przypadku gdyby nie byt w tej chwili obserwowany. Potem rozłożył resztę przekazu. Kod, który wymyślił i zapamiętał, był prosty. I oznaczało, że wylądował bezpiecznie (jeśli Lea obserwowała jego spotkanie z drapieżnym gadem, mogła mieć wątpliwości co do jego finału). Stanął z boku na chwilę, aby umożliwić jego zarejestrowanie, po czym dołożył drugą wstęgę, zmieniając I na T, aby poinformować ją, że działa zgodnie z planem i że wkrótce przekaże kolejny meldunek. Musiał przydusić wstęgi kamieniami, aby leżały płasko, gdyż poranny wiatr wzmagał się, w miarę jak słońce wznosiło się coraz wyżej i coraz bardziej ogrzewało ziemię. Z wierzchołka pagórka widać było wyraźnie całą okolicę. Skubiące trawę jaszczurki pasły się teraz spokojnie nad brzegiem jeziora. Droga, którą musiał przejść chcąc dotrzeć do najbliższego pobojowiska była prosta — wystarczyło iść na zachód wzdłuż brzegu jeziora. Prosty spacer, dzięki któremu będzie mógł zbadać okolicę i przyjrzeć się napotkanym zwierzętom. Była już najwyższa pora, aby ruszać w drogę. Zwinął wstęgi i schował je na powrót do torby, a potem, czując ciepło promieni słonecznych na plecach, ruszył na zachód.
W środku dnia zrobił postój na krótki odpoczynek i posiłek. Suszone przez wymrażanie racje żywnościowe miały dostarczać mu całej niezbędnej energii przez kilka dni, smakowały jednak jak sucha tektura. Skropił je wodą, a następnie potrząsnął butelką, aby zobaczyć, ile mu jej zostało. Wystarczy na resztę dnia, ale przed zmrokiem będzie musiał butelkę napełnić. Postanowił zrobić to później, kiedy dzień będzie się zbliżał do końca, a teraz oddalić się od jeziora i poszukać kryjówki na noc między skałami lub drzewami. Ten samotny drapieżnik sprawił, że poczuł respekt dla dzikich zwierząt zamieszkujących tę planetę. Schował opakowanie po racjach żywnościowych oraz butelkę z wodą do torby, wstał i przeciągnął się.
Dźwięk, który dobiegł nagle do jego uszu, był z początku tak słaby i odległy, że wziął go za brzęczenie owada. Szybko jednak przybierał na sile. Kiedy rozpoznał go, zanurkował w bok, kryjąc się w gęstej trawie. Był to odgłos silnika odrzutowego. Dławił się, jak gdyby miał awarię. Nadleciał od strony słońca — biała smuga skondensowanej pary z czarną kropką z przodu. Skręcał raz po raz, jakby pilot chciał czegoś uniknąć. Po raz kolejny zmienił kierunek, zakręcając w stronę Briona, po czym przeleciał niemal dokładnie nad jego głową z ogłuszającym rykiem silnika. Po chwili zniknął w błysku płomieni, które szybko pochłonął biały, rozprzestrzeniający się obłok Coś czarnego wychynęło jednak z dymu i spadło łukiem na ziemię w odległości ponad kilometra od Briona, wzbijając w powietrze obłok pyłu. Towarzyszył temu odgłos grzmotu pochodzącego z powietrznej eksplozji, który dotarł w końcu do jego uszu.
Brion podniósł się powoli na równe nogi i spojrzał w kierunku opadającego pyłu. To wszystko rozegrało się nieco za blisko, pomyślał. Był to przypadek, czy też pojawienie się tego samolotu miało coś z wspólnego z nim? Niemożliwe, chyba przypadek. Ale dlaczego w takim razie czuł zimny pot na plecach na myśl o obejrzeniu z bliska tego wraku? Instynkt samozachowawczy nakazywał mu trzymać się od niego z dala. Dla dobra zadania musiał jednak obejrzeć tamto miejsce. Mogło tam być ciało pilota lub jakaś inna wskazówka. Nie miał wyboru. Pył opadł i równina wyglądała znowu spokojnie jak przedtem. Zapamiętał jednak kierunek. Nie zwlekając dłużej, ruszył w tamtą stronę.
Krater, który ujrzał, wyglądał jak czarna plama w morzu trawy. Brion zbliżył się do niego powoli, pełznąc na brzuchu przez kilka ostatnich metrów. Kiedy zajrzał ostrożnie przez jego krawędź, dostrzegł w dole na dnie metalowe szczątki, z których wystawało skrzydło samolotu. Nigdzie na jego powierzchni nie zauważył żadnego oznaczenia — nawet z bliska, kiedy zsunął się w dół i podszedł do złomu. Powierzchnia wraku była jeszcze ciepła. Obszedł go ostrożnie. Dookoła rozrzucone były niewielkie metalowe odłamki. Odwracał je kolejno nożem na drugą stronę. Jego cierpliwość została nagrodzona, gdyż w końcu znalazł tabliczkę znamionową, na której widniały wciąż czytelne jeszcze napisy! Niestety, mimo iż wszystkie litery były wyraźnie widoczne, składające się z nich wyrazy umieszczone między cyframi napisane były w zupełnie mu nieznanym języku. Jako ewentualna wskazówka tabliczka była dla niego w tym momencie zupełnie nieprzydatna, niemniej nie mógł jej zlekceważyć. Pomyślał o oderwaniu jej, ale szybko uprzytomnił sobie, że noszenie ze sobą metalu, bez względu na jego wielkość, byłoby nieroztropne. W końcu czubkiem noża skopiował widniejące na niej napisy na butelce od wody. W ten sposób mógł zabrać ze sobą przynajmniej jej treść. Oględziny te odciągnęły go od jeziora, toteż ruszając w dalszą drogę, zboczył nieco w jego kierunku. Blisko wody dostrzegł co najmniej trzy stada trawożernych zwierząt i skierował się w ich stronę. Nie miał już wody w butelce, a robiło się późno. Zamierzał napełnić ją w miejscu, w którym piły wodę zwierzęta.
Z równiny wyłonił się przed nim niewielki zagajnik. Musiał służyć za kryjówkę dla drapieżników, ponieważ stado, którego śladem szedł, wpadło nagle w panikę. Część zwierząt ruszyła na oślep w jego stronę. Stał nieruchomo, kiedy kolejne osobniki przemykały obok niego. Ich długie łapy umożliwiały im osiąganie imponującej szybkości. Po chwili były już za nim. Kolumnę zamykali najmłodsi i najwolniejsi członkowie stada, a jednym z ostatnich był masywny samiec z krętymi rogami. Potrząsał nimi złowrogo w kierunku Briona, ale ponieważ ten nie wykonał żadnego prowokacyjnego ruchu, pobiegł dalej. Kiedy w końcu wszystkie zwierzęta, z maruderami włącznie, minęły go, poszedł wygniecionymi przez nie ścieżkami w trawie, omijając smugi cuchnącego łajna. Poruszał się bardzo ostrożnie, z nożem w ręku, rozglądając się na wszystkie strony i nadsłuchując uważnie. Dostrzegłszy przed sobą ciemny kształt na wpół ukryty w trawie, stanął jak wryty. Było to martwe zwierzę roślinożerne. Miało schowany pod siebie łeb, którego rozwarty pysk wyrażał paniczny strach. Jego zabójcy nie było widać nigdzie w pobliżu. Brion szedł do przodu stawiając ostrożnie kroki, dopóki nie przekonał się, że nic nie czai się w trawie obok zwłok. Drapieżnik, który je zabił, musiał się dawno stąd oddalić. Brion obchodząc zwłoki cały czas trzymał nóż w ręku. Gardziel zwierzęcia była rozcięta… Bardzo równo. Trudno byłoby mu to zrobić swoim nożem lepiej.