Выбрать главу

Kiedy niebo na wschodzie zaczęło szarzeć, przystanął, z trudem łapiąc oddech, aby sprawdzić kierunek, nim zgasną gwiazdy. Jedną, nakreśloną na piachu linią zaznaczył północ, druga wskazywała kierunek dalszego marszu. Kiedy upewnił się, że zrobił to dobrze, przepłukał usta jednym oszczędnym łykiem wody i usiadł na piasku przy leżącej nieruchomo dziewczynie.

Złote palce ognia wyciągnęły się ku niebu, gasząc gwiazdy. To był wspaniały widok i podziwiając go Brion zapomniał o zmęczeniu. Powinno się to dać jakoś uwiecznić. Najlepszy byłby czterowiersz, krótki na tyle, że łatwo go zapamiętać, a jednak wymagający uwagi i kunsztu, aby wszystko w nim zawrzeć. W trakcie Twenties zdobył wiele punktów za czterowiersze. Ten będzie szczególnie dobry. Taind, jego nauczyciel poezji, dostanie kopię.

— Co tam mamroczesz? — zapytała Lea, spoglądając na ostry kontur jego profilu na tle różowiejącego nieba.

— Wiersz — powiedział.

— Ćśś… Za chwilę.

Tego było już za wiele dla Lei po przeżytych niebezpieczeństwach i napięciu. Roześmiała się, a kiedy popatrzył na nią groźnie, zaczęła się śmiać jeszcze głośniej. Dopiero kiedy w swoim śmiechu usłyszała nutki histerii, spróbowała opanować wesołość. Słońce wyszło zza horyzontu, oblewając ich swym ciepłym blaskiem. Lea przestała się śmiać.

— Masz poderżnięte gardło! Wykrwawisz się na śmierć! — Nic podobnego — powiedział, delikatnie dotykając czubkami palców zlepionej zakrzepłą krwią rany na szyi. — To tylko zadrapanie.

Przypomniał sobie walkę i śmierć tamtych. Lea nie zauważyła przygnębienia na jego twarzy — była zbyt zajęta grzebaniem w plecaku, który rzucił na ziemię. Musiał użyć palców, by rozmasować i zetrzeć grymas bólu wykrzywiający mu wargi. Wspomnienia bolały bardziej niż rana. Jakże łatwo przyszło mu zabić! Trzech ludzi. Jak niespodziewanie spod powłoki cywilizowanego człowieka wyłoniło się prymitywne zwierzę. Używał tych chwytów w niezliczonych starciach, zawsze powstrzymując się przed włożeniem w nie całej, morderczej siły. Były częścią gry, częścią Zawodów. A jednak, gdy zabito mu przyjaciela, sam stał się zabójcą. Wierzył w rozwiązania pokojowe i w to, że życie jest świętością — aż do pierwszej próby, w trakcie której zabił bez wahania. Ironia losu polegała na tym, że w rzeczywistości nie czuł się winien, nawet teraz. Wstrząśnięty — tak. Jednak nic poza tym.

— Podnieś brodę — powiedziała Lea, przykładając mu dozownik antyseptyku, który znalazła w apteczce.

Posłusznie uniósł głowę i płyn otoczył jego szyję chłodną, piekącą linią. Odpowiedniejsze byłyby tabletki antybiotyku, bo rana do tej pory zdążyła się już zasklepić, ale nie powiedział tego Lei. Zajmując się nim, na chwilę zapomniała o sobie. Nałożył trochę antyseptyku na jej siniak. Pisnęła, cofając się. Oboje połknęli tabletki.

— Słońce już grzeje — powiedziała, ściągając grube ubranie. — Znajdźmy jakąś miłą, chłodną jaskinię albo klimatyzowany salon i spędźmy tam resztę dnia.

— Nie sądzę, żeby tu było coś takiego. Tylko piasek. Musimy iść…

— Wiem, że musimy iść — przerwała. — Nie trzeba mi tego powtarzać. Jesteś tak przeraźliwie poważny jak Bank Ziemi. Odpręż się. Policz do dziesięciu i zacznij jeszcze raz.

Mówiła byle co, wsłuchując się w echa histerii kołaczące się jeszcze na skraju świadomości.

— Nie ma na to czasu. Musimy iść.

Brion powoli podniósł się z ziemi, upchnąwszy wszystko w plecaku. Gdy spojrzał ku zachodowi, nie ujrzał niczego, co mogłoby im posłużyć za znak orientacyjny — nic, tylko nie kończące się szeregi wydm. Pomógł dziewczynie wstać i wolno ruszył przed siebie.

— Zaczekaj chwilę! — zawołała. — Wydaje ci się, że dokąd idziesz?

— W tym kierunku — odparł, wskazując palcem. — Miałem nadzieję, że będą tam jakieś punkty orientacyjne, ale nie ma. Musimy się zdać na wyczucie. Słońce pomoże nam utrzymać kierunek. Jeśli nie dotrzemy tam przed nocą, dalej poprowadzą nas gwiazdy.

— I to wszystko z pustym żołądkiem? A co ze śniadaniem? Jestem głodna i chce mi się pić.

— Mamy niewiele do picia.

Potrząsnął bukłakiem, w którym cicho zachlupotało. Już kiedy go znalazł, nie był pełny.

— Wody jest mało i będzie nam potrzebna później.

— Potrzebuję jej teraz — powiedziała stanowczo. — Mam wyschnięte usta.

— Tylko jeden łyk — powiedział po krótkim wahaniu. — To jest wszystko, co mamy.

Lea wysączyła wodę, przymykając oczy z rozkoszy. Brion zakręcił korek i z powrotem schował bukłak do węzełka, nie pijąc nawet łyka. Pocąc się, zaczęli wchodzić na pierwszą wydmę.

Pustynia była zupełnie pozbawiona życia; byli jedynymi istotami poruszającymi się pod tym bezlitosnym niebem. Ich cienie kroczyły przed nimi, a w miarę jak stawały się krótsze, żar wzmagał się. Miał intensywność, z jaką Lea nigdy przedtem się nie spotkała, niczym żywa istota przygniatał ją gorącą dłonią do ziemi. Jej ubranie było mokre, pot strugami zalewał oczy. Słoneczny blask i skwar niemal oślepiały i Lea raz po raz opierała się na silnym ramieniu Briona, który szedł miarowym krokiem, nie zważając na upał.

— Zastanawiam się, czy one są jadalne, albo czy gromadzą wodę — powiedział schrypniętym głosem.

Lea zamrugała oczami i spojrzała na skórzasty obiekt na stoku wydmy. Roślina czy zwierzę, trudno to było określić. Rzecz miała wielkość ludzkiej głowy, była pomarszczona i szara jak wysuszona skóra, a poza tym najeżona grubymi kolcami. Brion trącił to czubkiem buta i przez moment widzieli białe włókno, podobne do błyszczącego pędu, ciągnące się w głąb wydmy. Poźniej to coś przybrało poprzednią pozycję, osiadając głębiej w piasku. W tej samej chwili ze skórzastych fałdów śmignęła cienka i ostra wić, uderzyła o but Briona i natychmiast się schowała. Na twardym plastiku pozostała głęboka rysa, usiana kropelkami zielonej cieczy.

— Zapewne trucizna — orzekł, ocierając but o piasek. — To jest zbyt niebezpieczne, aby z tym zaczynać, a przynajmniej bez istotnego powodu. Chodźmy dalej.

Lea upadła około południa. Naprawdę chciała iść dalej, ale ciało przestało jej słuchać. Cienkie podeszwy butów nie chroniły przed parzącym piaskiem i jej stopy zmieniły się w dwa pęcherze bólu. Żar przyciskał ją do ziemi, buchał z piasku i przypiekał żywym ogniem. Powietrze, które z trudem nabierała w płuca, było jak roztopiony metal, od którego wysychały i pękały wargi. Każde uderzenie serca odzywało się bolesnym pulsowaniem w ranie na skroni, aż wydawało jej się, że czaszka lada chwila rozpryśnie się z bólu na kawałki. Mimo nalegań Briona, aby chroniła się przed słońcem, rozebrała się do krótkiej koszulki, która lepiła się jej do ciała, mokra od potu. Szarpała ją, rozpaczliwie próbując złapać oddech. Nie było ucieczki przed bezlitosnym żarem.

Chociaż rozgrzany piach parzył jej kolana i dłonie, nie mogła się podnieść, cały wysiłek skupiając na utrzymaniu się na czworakach. Przed oczami zawirowały jej wielkie kręgi.

Brion, mrużąc oczy przed słońcem, zobaczył, jak upadła. Podniósł ją i poniósł, tak jak poprzedniej nocy. Na nagich ramionach czuł jej rozgrzane ciało. Skórę miała zaróżowioną od słońca. Rozdarta koszulka odsłaniała jedną stromą pierś, wznoszącą się i opadającą w nierównym oddechu. Otarłszy dłoń z potu i piasku, dotknął jej czoła i wyczuł złowróżbną suchość skóry. Udar cieplny, wszystkie symptomy. Sucha, zaczerwieniona skóra, urywany oddech. Szybko rosnąca temperatura ciała, które przestało walczyć z upałem.