Выбрать главу

W żaden sposób nie mógł osłonić jej od słońca. Odmierzył skąpą porcję pozostałej wody i wlał między rozchylone wargi. Przełknęła spazmatycznie. Cienki materiał koszuli słabo chronił przed palącym gorącem. Brion mógł tylko wziąć ją na ręce i iść dalej w obranym kierunku. Stercząca pośród piasków skała rzucała wąskie pasmo cienia — skierował się ku niej.

Ziemia u podnóża, osłonięta przez głaz, wydawała się niemal chłodna. Lea otworzyła oczy, kiedy ją tam położył, i spojrzała na niego zamglonymi z bólu oczami. Chciała go przeprosić za swoją słabość, ale z wyschniętego gardła nie wydobyło się ani jedno słowo. Stojąca nad nią postać zdawała się przypływać i odpływać na falach gorąca, kołysząc się jak drzewo na silnym wietrze.

W przypływie zdumienia szeroko otworzyła oczy i na chwilę rozjaśniło jej się w głowie. Brion naprawdę się chwiał. Nagle uświadomiła sobie, jak bardzo przyzwyczaiła się polegać na jego niewyczerpanej sile, która teraz zdawała się go opuszczać. Wszystkie mięśnie jego ciała kurczyły się spazmatycznie, z trudem utrzymując go w pozycji stojącej. Lea widziała szeroko otwarte usta, rozchylone w mimowolnym grymasie, i ten niemy, bezgłośny krzyk był straszniejszy od najdzikszego wrzasku. Nagle sama wrzasnęła z przerażenia, gdy Brion zesztywniał, postawił oczy w słup, po czym runął na wznak jak zwalone drzewo, z głuchym łomotem uderzając o piach. Nie wiedziała, czy umarł, czy tylko stracił przytomność. Nieporadnie pociągnęła go za nogę, ale nie zdołała przyciągnąć potwornie ciężkiego ciała do cienia.

Brion leżał na plecach, pocąc się w słońcu. Widząc to Lea zrozumiała, że wciąż żył. Ale co się z nim działo? Z trudem próbowała znaleźć jakieś wyjaśnienie. Czerwony opar zasnuwał jej umysł i nie była w stanie odszukać tam żadnych wiadomości, które by to tłumaczyły. Gruczoły potowe na każdym centymetrze kwadratowym jego ciała pracowały ze zwiększoną intensywnością. Ze wszystkich porów sączyły się krople oleistej cieczy, o wiele grubsze od kropli zwykłego potu. Ramiona Briona poruszały się nieznacznie i Lea otworzyła usta ze zgrozy widząc, że porastające je włoski wiją się i poruszają, jakby były obdarzone własnym życiem. Mogła jedynie patrzeć na ten niezwykły widok oczami ° snutymi czerwoną mgłą i zastanawiać się, czy przed śmiercią postradała już zmysły.

Gwałtowny kaszel wstrząsnął oddychającym chrapliwie Brionem, a kiedy atak się skończył, Anvharczyk zaczął oddychać spokojniej. Pot wciąż perlił się na jego ciele, a poszczególne krople łączyły się w strużki, które ściekały i wsiąkały w piasek.

Brion poruszył się i przetoczył na bok, twarzą do Lei. Oczy miał już szeroko otwarte i przytomne; uśmiechnął się.

— Nie chciałem cię przestraszyć. To złapało mnie niespodziewanie, przychodząc w niewłaściwej porze i w ogóle… Dla mnie również było to zaskoczenie. Dam ci teraz wody, jeszcze trochę zostało.

— Co się stało? Kiedy upadłeś, wyglądałeś tak, jakbyś… — Dwa łyki, nie więcej — powiedział, podtykając jej pod usta otwartą manierkę. — Zwykła letnia przemiana, to wszystko. Na Anvharze przechodzimy ją co roku, tylko, rzecz jasna, nie tak gwałtownie. W zimie nasze ciała magazynują pod skórą ochronną warstwę tłuszczu i niemal zupełnie przestajemy się pocić. Ulegamy też wielu zmianom wewnętrznym. Kiedy nadchodzą cieplejsze dni, ten proces zachodzi w odwrotnym kierunku. Tłuszcz jest metabolizowany, a gruczoły potowe powiększają się i zaczynają pracować ze zwiększoną intensywnością, gdy ciało przygotowuje się do dwóch miesięcy ciężkiej pracy, upałów i niedosypiania. Sądzę, że ten skwar spowodował u mnie przedwczesną przemianę.

— Chcesz powiedzieć, że… że jesteś przystosowany do życia na tej strasznej planecie?

— Prawie. Chociaż trochę tu za ciepło. Niedługo będę potrzebował dużo wody, więc nie możemy tu pozostać. Czy myślisz, że Wytrzymasz na słońcu, jeśli będę cię niósł?

— Nie, ale wcale nie poczuję się lepiej, jeżeli tu pozostaniemy — powiedziała beztrosko, nie bardzo zdając sobie sprawę z tego, co mówi. — Idźmy dalej. Dalej.

Gdy tylko wyszła z cienia, promienie słońca uderzyły ją jak fala piekącego bólu. Upadła, tracąc przytomność. Brion wziął ją na ręce i zataczając się ruszył naprzód. Po kilku krokach poczuł nieodpartą chęć położenia się na piasku. Wiedział, że osiągnął granicę swojej wytrzymałości. Szedł coraz wolniej i każda wydma zdawała się wyższa od poprzedniej. Sterczały z nich wielkie, na wpół przysypane przez piasek głazy, które raz po raz musiał omijać. U podstawy największego z tych monolitów rosła mizerna kępa poskręcanych roślin. Brion przeszedł obok i przystanął czując, że jakaś myśl usiłowała utorować sobie drogę do jego otępiałego z gorąca umysłu. Co też takiego? Jakaś różnica. Coś z tymi roślinami, czego nie widział u innych, mijanych wcześniej.

Zawrócił i — odczuwając to jako porażkę — powlókł się chwiejnie po własnych śladach. Stanął i mrużąc oczy bezradnie patrzył na rośliny. Rzeczywiście coś w nich było takiego… Niektóre były ścięte. Nie urwane czy ułamane, ale ucięte równo i starannie nożem albo innym ostrym narzędziem. Ślady cięć były suche i stare, ale ich widok obudził w Brionie iskrę nadziei. To był pierwszy dowód na to, że na tej rozpalonej planecie rzeczywiście żyją jacyś ludzie! I w jakimkolwiek celu je ścięto, te rośliny mogły mu się przydać. Oznaczały jedzenie — a może wodę. Na samą myśl zadrżały mu ręce. Upuścił Leę na piasek w cieniu skały. Dziewczyna nie poruszyła się.

Nóż był ostry, ale Brion nie miał już siły. Chrapliwie łapiąc powietrze wyschniętymi ustami, piłował grubą łodygę tak długo, aż wreszcie ją przeciął. Podniósłszy krzew zobaczył, że z uciętego końca wycieka gęsty płyn. Oparł grzbiet dłoni o nogę, żeby opanować drżenie i nie uronić ani kropli, i odczekał, aż nakapało do niej soku.

Szybko parujący płyn wydawał się chłodny. Z pewnością w większości składał się z życiodajnej wody. Brion podniósł dłoń do ust, lecz — tknięty nagłym podejrzeniem — zamiast wypić wszystko, dotknął tylko cieczy końcem języka.

Z początku nie poczuł nic — a później przeszył go ból, ściskający gardło i zapierający dech. Żołądek zaczął mu się gwałtownie kurczyć i podjeżdżać do gardła. Klęcząc i walcząc z falami bólu, Brion zwymiotował, odwadniając się jeszcze bardziej.

Rozpacz była gorsza od bólu. Sok tej rośliny musiał do czegoś służyć. Musiał istnieć jakiś sposób, aby go oczyścić z trucizny lub neutralizować ją. Jednak Brion, obcy na tej planecie, umrze dużo wcześniej, nim zdoła to odkryć.

Osłabiony wciąż męczącymi go skurczami żołądka, próbował nie myśleć o tym, jak bliski jest śmierci. Wydawało mu się, że nie zdoła podnieść dziewczyny z ziemi i przez moment miał ochotę ją zostawić, jednak wziął bezwładne ciało na ręce i ruszył w dalszą drogę. Z trudem stawiając każdy krok, poszedł po swoich śladach w górę. Z wysiłkiem wszedł na szczyt wydmy i ujrzał stojącego kilka stóp dalej Disańczyka.

Obaj byli zbyt zaskoczeni tym nagłym spotkaniem, by zareagować natychmiast. Przez krótką chwilę spoglądali na siebie zastygli w bezruchu. Później zadziałał identyczny, zrodzony ze strachu, instynkt Brion upuścił dziewczynę na ziemię i tym samym płynnym ruchem wyrwał broń z kabury. Disańczyk wyszarpnął zza pasa kielichowato zakończoną rurkę i przytknął ją do ust.

Brion nie wystrzelił. Nieżyjący Ihjel nauczył go wykorzystywać talenty empaty i ufać im. Mimo lęku, który skłaniał go do naciśnięcia spustu, tym szóstym zmysłem wyczuwał emocje miotające Disańczykiem. Był tam strach i nienawiść, jednak dominowało nad nimi silne pragnienie uniknięcia przemocy i chęć porozumienia się. Brion wyczuł to i zrozumiał w ułamku sekundy. Chcąc uniknąć tragedii, musiał zareagować natychmiast. Szybko odrzucił od siebie broń. W tej samej chwili pożałował tego. Ryzykował życie swoje i dziewczyny, zawierzając zmysłowi, którego jeszcze nie był pewien. W momencie kiedy miotacz upadł na piasek, Disańczyk wciąż miał dmuchawkę przytkniętą do ust. Zastanawiał się. Po chwili wepchnął ją z powrotem za pas.