— Czy masz trochę wody? — spytał Brion, z trudem wymawiając chrapliwe disańskie słowa.
— Mam wodę — odparł tamten, nie ruszając się z miejsca. — Kim jesteście? Co tu robicie?
— Jesteśmy z innej planety. Mieliśmy… wypadek. Chcemy się dostać do miasta. Wody.
Disańczyk spojrzał na nieprzytomną dziewczynę i podjął decyzję. Na jednym ramieniu nosił jeden z przedmiotów, jakie Brion widział na hologramie. Zdjął go i rzecz zaczęła się wolno wić w jego rękach. To coś było żywe — zielone i długie na przeszło metr, podobne do kawałka segmentowej, grubej liany. Jeden jej koniec rozchylał się na kształt niby-kwiatu. Disańczyk wyjął zza pasa jakiś haczykowaty przedmiot i wepchnął go w otoczony płatkami otwór. Kiedy szybkim ruchem obrócił hak, cała liana zadygotała i owinęła się wokół jego ramienia. Wyjął z niej coś małego, czarnego i rzuciwszy to na ziemię, podał Brionowi wijący się, zielony pęd.
— Przyłóż usta do końca i pij — powiedział.
Lea potrzebowała wody bardziej niż on, ale napił się pierwszy, nie dowierzając żywemu zasobnikowi wody. Pod skręcającymi się płatkami ujrzał słomkowego koloru płyn, wypełniający porowate, trzciniaste wnętrze. Podniósł lianę do ust i zaczął pić. Woda była ciepła i miała mulisty smak. Nagły, przeszywający ból wokół ust sprawił, że gwałtownie oderwał lianę od warg. Spomiędzy płatków sterczały maleńkie, biało błyszczące kolce, o ostrych końcach zbroczonych teraz jego krwią. Brion ze złością spojrzał na Disańczyka. Uspokoił się, gdy ujrzał jego twarz. Usta tamtego były otoczone wieloma małymi, białymi bliznami.
— Vaede nie lubi oddawać swej wody, ale zawsze oddaje powiedział Disańczyk.
Brion napił się jeszcze raz, po czym przytknął vaede do ust Lei. Jęknęła, nie odzyskując przytomności, lecz jej wargi odruchowo rozchyliły się, spijając życiodajny płyn. Kiedy się napiła, Brion delikatnie wyjął kolce z jej ciała i popił jeszcze raz. Disańczyk przykucnął i przyglądał się im z twarzą pozbawioną wyrazu. Brion oddał mu vaede, po czym postawił węzełek tak, żeby rzucał na dziewczynę choć trochę cienia. Później przysiadł w tej samej pozycji co tubylec i spojrzał na niego uważnie.
Siedząc nieruchomo na piętach, Disańczyk zdawał się wcale nie odczuwać palących promieni słońca. Na jego nagiej, zbrązowiałej skórze nie było śladu potu. Długie włosy opadały mu na ramiona, a z głębokich oczodołów spoglądały na Briona zadziwiająco niebieskie oczy. Jedynym jego odzieniem był gruby sarong wokół bioder. Vaede wróciło na swoje miejsce na ramieniu, wciąż wiercąc się ze złością. Krajowiec miał przy pasie taką samą kolekcję przedmiotów ze skóry, kamieni i mosiądzu jak ten na hologramie. Przeznaczenie dwóch z nich przestało już być dla Briona zagadką; rurka z ustnikiem była dmuchawką, a hak o specjalnym kształcie służył do otwierania vaede. Brion zastanawiał się, czy pozostałe przedmioty pełniły równie pożyteczne funkcje. Jeżeli przyjąć, że były narzędziami służącymi do konkretnych celów — a nie barbarzyńskimi ozdóbkami — to trzeba było uznać, że ich właściciel był kimś więcej niż zwykłym dzikusem, na jakiego wyglądał.
— Nazywam się Brion. A ty?
— Nie możesz poznać mojego imienia. Po co tu jesteś? Zabijać moich ludzi?
Brion odepchnął od siebie natrętne wspomnienie zeszłej nocy. Zabijał — oto co robił. Widoczne w zachowaniu tamtego oczekiwanie i nadzieja, jaką u niego wyczuwał, sprawiły, że Brion wyznał prawdę.
— Jestem tu, aby zapobiec śmierci twego ludu. Chcę powstrzymać wojnę.
— Udowodnij.
— Zaprowadź mnie do Cultural Relationships Foundation w mieście, a udowodnię to. Tu, na pustyni, nie mogę zrobić niczego. Tylko umrzeć.
Po raz pierwszy na twarzy Disańczyka pojawił się ślad jakichś uczuć. Zmarszczył brwi i zamruczał coś do siebie. Na jego czole pojawiły się nagle drobne krople potu. Wyglądał, jakby toczył wewnętrzne zmagania. Podjąwszy decyzję, wstał. Brion podniósł się także.
— Chodź ze mną. Zaprowadzę cię do Hovedstad. Jednak najpierw powiesz mi, czy jesteś z Nyjord?
— Nie.
Bezimienny Disańczyk mruknął coś pod nosem i odwrócił się. Brion wziął na plecy nieprzytomną Leę i poszedł za nim. Szli w ostrym, narzuconym przez Disańczyka tempie dwie godziny, nim dotarli do labiryntu poszarpanych skał. Tubylec wskazał na najwyższy z wygładzonych przez piasek głazów.
— Zaczekaj przy tym — powiedział. — Ktoś po was przyjedzie.
Poczekał, aż Brion ułoży dziewczynę w cieniu, po czym po raz ostatni podał mu vaede. Już miał odejść, gdy zawahał się i odwrócił.
— Nazyuvam się… Ulv — powiedział i odszedł.
Brion zrobił, co mógł, żeby Lei było wygodnie, ale mógł bardzo niewiele. Dziewczyna umrze, jeżeli szybko nie znajdzie się w szpitalu. Odwodnienie i udar słoneczny zabijały ją.
Tuż przed zachodem słońca usłyszał warkot motoru i szczęk nadjeżdżającego z zachodu transportera.
8
Z każdą sekundą warkot narastał i przybliżał się. Piszczały gąsienice, gdy pojazd omijał głazy, najwidoczniej szukając Briona i Lei. Wreszcie duży transporter zatrzymał się przed nimi w chmurze pyłu i kierowca kopniakiem otworzył drzwi.
— Wchodźcie szybko! — wrzasnął. — Wpuścicie do środka cały żar.
Podkręcił gaz, szykując się do włączenia biegu i spojrzał na nich z irytacją.
Ignorując nerwowe instrukcje kierowcy, Brion ostrożnie płożył Leę na tylnym siedzeniu, zanim zatrzasnął drzwi. Pojazd natychmiast skoczył naprzód, a z otworów klimatyzatora popłynął strumień lodowatego powietrza. W wozie nie było zimno, ale i tak temperatura była o dobre 40 stopni niższa niż na zewnątrz. Brion okrył dziewczynę wszystkim, co miał pod ręką, żeby ochronić ją przed nowym szokiem termicznym. Kierowca, pochylony nad deską rozdzielczą i zajęty prowadzeniem pojazdu, nie odezwał się ani słowem, od kiedy wsiedli.
Brion podniósł wzrok, gdy z przedziału maszynowego w tyle pojazdu wyszedł drugi mężczyzna. Chudy, o nerwowych ruchach, celował w Briona z miotacza.
— Kim pan jest? — zapytał zimno. Było to dość niezwykłe powitanie, ale Brion powoli zaczął się już oswajać z myślą, że Dis jest dziwną planetą. Mężczyzna nerwowo przygryzał wargę. Brion siedział nieruchomo, zupełnie rozluźniony. Nie chciał jakimś nagłym ruchem sprowokować tamtego do naciśnięcia spustu. Odpowiedział mu spokojnym, opanowanym głosem.
— Nazywam się Brandd. Wylądowaliśmy na tej planecie zeszłej nocy i od tej pory szliśmy przez pustynię. Teraz nie zdenerwuj się i nie pociągnij za spust. Vion i Ihjel nie żyją.
Mężczyzna z miotaczem wydał cichy okrzyk i szeroko otworzył oczy ze zdziwienia. Kierowca rzucił mu przez ramię krótkie, wystraszone spojrzenie, po czym znów zajął się prowadzeniem. Brion osiągnął swój cel. Jeżeli ci ludzie nie byli z CRF, to przynajmniej sporo o niej wiedzieli.
— Kiedy ich zastrzelono, mnie i dziewczynie udało się uciec. Próbowaliśmy dostać się do miasta i skontaktować z wami. Jesteście z fundacji, prawda?