— Aparat jest w porządku. Przyzwyczajam się do klimatu Dis. Czego jeszcze chcesz, Faussel?
Zastępca popatrzył nań z powątpiewaniem, którego nie udało mu się ukryć. Z trudem przychodziło mu uwierzyć w prawdę. Położył na biurku stosik papierów.
— Oto bieżące raporty. Jest w nich wszystko, czego do tej poty dowiedzieliśmy się o Disańczykach. Nie ma tego dużo, jednak zważywszy na ich aspołeczne nastawienie, tylko tyle mogliśmy zrobić. — Tknięty nagłą myślą, chytrze przymrużył oczy. — Nic na to nie poradzę, ale niektórzy głośno zastanawiają się nad tym tubylcem, który nas powiadomił. Jak się panu udało go na to namówić? My nigdy nie zdołaliśmy nawiązać z tymi ludźmi żadnego kontaktu, a pan zaledwie zdążył wylądować, a już jeden dla pana pracuje. Nic na to nie poradzę, że ludzie pytają. Mimo wszystko wydaje się nieco dziwne, że nowo przybyły i w dodatku obcy… — urwał w pół zdania.
— Nie mogę zabronić ludziom o tym myśleć — Brion zmierzył go wściekłym spojrzeniem — ale mogę zabronić im gadać. Naszym zadaniem jest nawiązanie kontaktu z Disańczykami i powstrzymanie ich od samobójstwa. Ja w jeden dzień zrobiłem więcej niż wy wszyscy, od kiedy tu przybyliście. Dokonałem tego, ponieważ jestem lepszym fachowcem niż wy. To wszystko, co musicie wiedzieć o tej sprawie. Jesteś wolny. Pobladły ze złości Faussel obrócił się na pięcie i odmaszerował — opowiedzieć wszem wobec, jakim tyranem jest nowy dyrektor. Brion wiedział, że od teraz wszyscy będą go zaciekle nienawidzić — i właśnie o to mu chodziło. Jako tyran mógł nie obawiać się zdemaskowania własnej niewiedzy. A ponadto nienawiść każe im zapomnieć o przygnębieniu i poczuciu klęski, a także skłoni ich do działania. Z pewnością nie będą pracować gorzej niż przedtem.
Spoczywała na nim ogromna odpowiedzialność. Mógł wreszcie pomyśleć, po raz pierwszy od chwili, gdy postawił nogę na tej barbarzyńskiej planecie. Brał na siebie wielki obowiązek. Nie wiedział nic o tym świecie ani o stronach konfliktu. Siedział tu, udając, że kieruje organizacją, o której istnieniu dowiedział się zaledwie kilka tygodni temu. To była przerażająca sytuacja. Czy nie powinien się wycofać?
Była na to tylko jedna odpowiedź. Brzmiała: „nie”. Dopóki nie znajdzie się ktoś, kto zrobi to lepiej, Brion zdawał się najlepszym kandydatem na to stanowisko. A opinia Ihjela też się liczyła. Nie ulegało wątpliwości, że Ihjel był przekonany, iż Brion jest jedynym, któremu w tak trudnych warunkach mogło się powieść.
Lepiej na tym poprzestać. Jeżeli ma jakieś wątpliwości, to najlepiej będzie, jeśli o nich zapomni. Oprócz wszystkich innych powodów, należało również wziąć pod uwagę względy lojalności. Ihjel był Anvharczykiem i Zwycięzcą. Może to prowincjonalne nastawienie w tym wielkim wszechświecie — Anvhar leżał tak daleko stąd — lecz honor jest bardzo ważny dla mężczyzny, który musi walczyć samotnie. Miał dług względem Ihjela i zamierzał go spłacić.
Kiedy wreszcie podjął decyzję, poczuł się lepiej. Na biurku przed nim stał interkom. Nacisnął guzik oznaczony napisem „Faussel”.
— Tak?
Głos zastępcy był lodowaty i zdradzał przepełniającą go nienawiść.
— Kim jest Lig-magte? I czy poprzedni dyrektor wrócił ze spotkania z nim?
— Magte to tytuł oznaczający w przybliżeniu szlachcica lub lorda. Lig-magte jest miejscowym władcą. Mieszka na skraju miasta w brzydkiej budowli podobnej do sterty kamieni. Wydaje się być tubą grupy magterów, którzy wywołali tę idiotyczną wojnę. Co do drugiego pytania, to muszę odpowiedzieć: i tak, i j nie. Na drugi dzień znaleźliśmy pod drzwiami obdartą ze skóry czaszkę. Dowiedzieliśmy się, że to głowa Mervva, ponieważ : lekarz zidentyfikował mostek w górnej szczęce. Rozumie pan?!
Faussel stracił panowanie nad sobą i prawie wykrzyczał ostatnie słowa. Po jego zachowaniu można było sądzić, że wszyscy tu byli bliscy załamania nerwowego. Brion przerwał mu szybko:
— Wystarczy, Faussel. Powiedz doktorowi, że chcę się z nim jak najszybciej zobaczyć.
Rozłączył się i otworzył pierwszą teczkę. Przed wyjściem do gabinetu lekarza zdążył przerzucić raporty i ponownie przeczytać najważniejsze z nich. Nałożył ciepły płaszcz i wyszedł z biura. Nieliczni pozostali jeszcze w pracy urzędnicy odwracali się do niego plecami.
Doktor Stine miał różową i błyszczącą łysinę oraz gęstą czarną brodę. Podobał się Brionowi. Każdy, kto miał tyle samozaparcia, aby w tym klimacie nosić brodę, stanowił miłą odmianę w porównaniu z dotychczas spotkanymi ludźmi.
— Jak tam nowa pacjentka, doktorze?
Stine przygładził brodę grubymi paluchami i odpowiedział:
— Diagnoza: udar słoneczny. Rokowanie: całkowity powrót do zdrowia. Stan obecny dobry, jeżeli wziąć pod uwagę odwodnienie i rozległe oparzenia. Opatrzyłem ją i podaję jej roztwór soli fizjologicznej. Niewiele brakowało, a skończyłoby się gorzej. Teraz śpi po środkach nasennych.
— Chciałbym, żeby jutro rano była na nogach, zdolna do pracy. Czy będzie w stanie, skoro otrzymała jakieś środki psychotropowe?
— Będzie, ale to mi się nie podoba. Mogą wystąpić jakieś uboczne skutki, na przykład długotrwałe otępienie. To ryzykowne.
— Ryzyko, które musimy podjąć. Za niecałe siedemdziesiąt godzin ta planeta ma zostać zniszczona. Wobec nadrzędnego celu, jakim jest zapobieżenie temu, nie liczę się ani ja, ani nikt z personelu. Czy to jasne?
Doktor mruknął coś w gąszcz swojej brody i zmierzył Briona wzrokiem.
— Jasne — odparł niemal ucieszony. — To prawdziwa przyjemność spotkać wreszcie kogoś, kto nie poddaje się rozpaczy. Jestem z panem!
— No, to może mi pan w czymś pomóc. Sprawdziłem listę personelu i stwierdziłem, że wśród dwudziestu ośmiu pracowników, oprócz pana nie ma innego specjalisty od nauk biologicznych.
— Ta nędzna banda teoretyków i naciskaczy guzików! Żaden z nich nie nadaje się do pracy w terenie.
Doktor czubkiem buta przycisnął pedał pojemnika na śmieci i demonstracyjnie splunął do środka.
— Zatem zamierzam pana prosić o odpowiedź na parę prostych pytań — powiedział Brion. — To dość niezwykła sytuacja i standardowe działania nie mają tu sensu. Nawet rozkład Poissona i ekstrapolacja Pareto nie dają się tu zastosować.
Stine kiwnął głową i Brion odetchnął w duchu. Właśnie wykorzystał cały swój zasób wiedzy o socjologii i nie został zdemaskowany.
— Im dłużej o tym myślę, tym bardziej upewniam się, że to problem biologiczny, mający coś wspólnego z rozległymi zmianami adaptacyjnymi, jakim ulegli w tym piekielnym środowisku Disańczycy. Czy mógłby pan to w jakiś sposób powiązać z ich zdecydowanie samobójczym stosunkiem do bomb kobaltowych?
— Czy mógłbym? Czy mógłbym? — Stine nerwowo krążył po pokoju na swych grubych nóżkach. Ręce założył na plecy. Ma pan cholerną rację, że mógłbym. W końcu znalazł się tu ktoś, kto myśli, a nie tylko wtłukuje cholerne kolumny cyfr w klawiaturę i siedzi, drapiąc się po tyłku i czekając, aż na ekranie ukaże się odpowiedź. Czy pan wie, jak żyją Disańczycy?
Brion potrząsnął głową.
— Ci głupcy tutaj uważają, że obrzydliwie, ale ja twierdzę, że to fascynujące. Tubylcy znaleźli sposoby nawiązywania więzi symbiotycznych z tutejszymi formami życia. Mogą nawet na nich pasożytować. Musi pan zdać sobie sprawę z tego, że żywy organizm zrobi wszystko, aby przetrwać. Rozbitkowie na morzu piją własny mocz, gdy nie mają słodkiej wody. Budzi to obrzydzenie tylko tych szczęśliwców, którzy nigdy nie zaznali pragnienia czy głodu. No, a tu, na Dis, mamy całą planetę rozbitków.
Stine otworzył drzwi apteczki.
— Od gadania o pragnieniu zaschło mi w gardle. Oszczędnymi, precyzyjnymi ruchami wlał wysokoprocentowy alkohol do shakera, rozcieńczył wodą destylowaną i doprawił jakimiś kryształkami ze słoja. Rozlał napój do dwóch szklaneczek i podał jedną Brionowi. Drink był całkiem niezły.