— Co ma pan na myśli mówiąc o pasożytowaniu, doktorze? Czy my wszyscy nie pasożytujemy na niższych formach życia? Na zwierzętach rzeźnych, warzywach i tak dalej?
— Nie, nie, nie zrozumiał pan! Mówiłem o pasożytnictwie w dosłownym znaczeniu tego słowa. Musi pan zrozumieć, że biolog na tej planecie nie jest w stanie wyraźnie odgraniczyć pasożytnictwa od symbiozy, komensalizmu, mutualizmu…
— Dość, dość! — przerwał Brion. — To dla mnie tylko puste dźwięki. Jeżeli na tym opiera się życie tej planety, to zaczynam rozumieć, dlaczego reszta personelu się w tym pogubiła.
— To tylko różne stadia zaawansowania tego samego procesu. Niech pan posłucha. Weźmy na przykład pewien rodzaj skorupiaka żyjącego tu w jeziorach, bardzo podobnego do zwykłego kraba. Ma duże szczypce, którymi przytrzymuje anemony, wiciowate zwierzęta morskie pozbawione zdolności poruszania się. Skorupiak wymachuje nimi wokół, by gromadzić żywność i zjada kawałki, które są dla nich zbyt wielkie. To jest właśnie mutualizm: dwa stworzenia żyjące i działające razem, chociaż zdolne do życia samodzielnego. Dalej, tenże skorupiak na pasożyta bytującego w jego skorupie, zdegenerowaną formę małża, który zatracił wszelką zdolność ruchu. To rzeczywisty pasożyt, czerpiący z niego pożywienie i nie dający niczego w zamian. We wnętrznościach tego małża żyje z kolei pierwotniak odżywiający się tym, co wchłania jego gospodarz. A jednak ten mikroorganizm nie jest pasożytem, jak można by przypuszczać, lecz symbiontem. Odbiera pokarm małżowi, ale jednocześnie wydziela pewien związek wspomagający jego trawienie. Rozumie pan? Wszystkie te formy życia egzystują w skomplikowanej współzależności.
Brion w zadumie zmarszczył brwi, sącząc trunek.
— Teraz to zaczyna mieć jakiś sens. Symbioza, pasożytnictwo i cała ta reszta są jedynie terminami określającymi odmiany tego samego procesu koegzystencji. I zapewne ich stopnie zaawansowania i złożoności czynią te stosunki tak trudnymi do zdefiniowania.
— Otóż właśnie. Na tej planecie życie jest tak trudne, że gatunki konkurencyjne niemal wyginęły. Pozostało tylko kilka takich, które żerują na innych. W tym wyścigu do przetrwania zwyciężyły współpracujące ze sobą i współzależne formy życia. Celowo użyłem określenia „formy życia”. Żywe istoty są tu zazwyczaj skrzyżowaniem rośliny i zwierzęcia, coś jak porosty, które rosną wszędzie. Disańczycy mają stworzenie, nazywają je „vaede”, które wykorzystują jako źródło wody w czasie podróży. Stwór ten posiada pewną zdolność poruszania się, jak zwierzę, a jednocześnie prowadzi fotosyntezę i magazynuje wodę jak roślina. Kiedy Disańczyk pije z niego, on w tym czasie żywi się jego krwią.
— Wiem — rzekł kwaśno Brion. — Piłem z takiego. Tu może pan obejrzeć ślady skaleczeń. Zaczynam rozumieć, jak Disańczycy dostosowali się do warunków tej planety, i dochodzę do wniosku, że musiało to zmienić ich psychikę. Czy sądzi pan, iż miało to jakiś wpływ na strukturę tutejszego społeczeństwa?
— I to poważny. Jednak może wysuwam zbyt daleko idące wnioski. Zapewne pańscy naukowcy na górze potrafią wyjaśnić o lepiej, mimo wszystko to ich działka.
Brion przestudiował raporty o strukturze społecznej i nie rozumiał z nich ani słowa. Stanowiły kompletnie niepojętą gmatwaninę nieznanych symboli i zagadkowych wykresów.
— Proszę mówić dalej, doktorze — nalegał. — Jak do tej pory raporty socjologów są bezwartościowe. Brakuje w nich istotnych wniosków. Na razie jest pan jedynym, który był w tanie udzielić mi sensownych informacji.
— No, więc dobrze, zwalę to panu na głowę. Tak jak ja to widzę, nie mamy tu żadnego społeczeństwa, tylko bandę zdeklarowanych indywidualistów: każdy sobie, odżywiając się innymi formami życia. Jeśli mają jakąś społeczność, to jest ona zorientowana na odmienne formy życia na tej planecie, a nie na innych ludzi. Może to dlatego pańskie obliczenia się nie zgadzają. Są przystosowane do społeczeństw ludzkich, a ci udzie we wzajemnych stosunkach zachowują się zupełnie inaczej.
— A co z tutejszą arystokracją, czyli magterami, którzy budują warownie i są powodem całego zamieszania?
— Tego nie potrafię wyjaśnić — przyznał dr Stine. — Do tego miejsca moje teorie wydają się trzymać kupy i mieć sens. Jednak magterowie do nich nie pasują i nie mam pojęcia dlaczego. Są całkowicie odmienni od reszty Disańczyków. Swarliwi, żądni krwi i międzyplanetarnych podbojów. Nie rządzą Dis; nie w ścisłym znaczeniu tego słowa. Mają władzę, ponieważ nikt inny jej nie chce. Wydają przybyszom z innych światów licencje na eksploatację złóż, dlatego że inni wcale nie wykazują chęci posiadania. Może to ślepa uliczka, ale gdyby pan odkrył przyczynę tej odmienności, mogłoby to stanowić rozwiązanie naszych obecnych problemów.
Po raz pierwszy od chwili przybycia na Dis Brion poczuł Przypływ entuzjazmu. Wreszcie zaświtała słaba nadzieja na to, że w ogóle istnieje jakieś wyjście z tej trudnej sytuacji. Opróżnił szklaneczkę i wstał.
— Mam nadzieję, że jutro wcześnie obudzi pan pacjentkę, doktorze. Może rozmowa z nią okaże się równie interesująca dla pana, jak i dla mnie. Jeżeli to, co mi pan powiedział, jest prawdą, to ona może znaleźć nam klucz do zagadki. To profesor Lea Morees, prosto z Ziemi, mająca dyplomy z egzobiologii i antropologii oraz głowę nabitą dużą wiedzą.
— Cudownie! — wykrzyknął Stine. — Będę dobrze opiekował się tą główką, nie tylko dlatego, że jest taka ładna, ale i ze względu na jej mądrość. Mimo że stoimy na skraju atomowej przepaści, odczuwam dziwny przypływ optymizmu — po raz pierwszy, od kiedy wylądowałem na tej planecie.
9
Słysząc ogłuszający huk, strażnik, pilnujący frontowego wejścia do budynku fundacji, podskoczył i chwycił za broń. Zbaraniały, natychmiast puścił kolbę miotacza uświadamiając sobie, że było to tylko kichnięcie — chociaż istotnie gargantuiczne. Nadchodził Brion, pociągający nosem i szczelnie opatulony grubym płaszczem.
— Wychodzę, zanim złapię zapalenie płuc — powiedział. Zdziwiony strażnik zasalutował i sprawdziwszy ekrany czujnika zbliżeniowego wypuścił Briona na zewnątrz. Ciężkie drzwi zamknęły się z łoskotem za Anvharczykiem. Ulica była jeszcze rozgrzana od słońca i Brion odetchnął z ulgą, rozpinając płaszcz.
Miał zamiar odbyć rekonesans, po części połączony z chęcią rozgrzania się. W budynku nie miał już nic do roboty: personel dawno zakończył pracę i udał się na spoczynek. Brion po półgodzinnej drzemce zbudził się wypoczęty i gotowy do działania. Przeczytał kilkakrotnie raporty, notując w pamięci wszystkie zrozumiałe fragmenty. Teraz, gdy reszta pracowników fundacji spała, mógł lepiej poznać główne miasto Dis.
Krocząc ciemnymi ulicami, zdał sobie sprawę z tego, jak odmienny od tego, jaki znał, był disański styl życia. Nazwa miasta — Hovedstad — w języku tubylców oznaczała „główne miejsce”. I rzeczywiście, nie było ono niczym ponadto. Tylko obecność przybyszów z innych światów czyniła je miastem. Na opuszczonych budynkach, które mijał, widniały nazwy kompanii górniczych, handlowych lub transportowych. Żaden nie był teraz zamieszkany. W niektórych nadal paliły się światła, zapalane automatycznie, okna innych były ciemne. Tubylczych budynków nie było tu wiele i wydawały się nie na swoim miejscu wśród wzniesionych przez przybyszów konstrukcji ze sprasowanego i stopionego piasku. Brion przyjrzał się jednemu z domów, skąpo oświetlonemu blaskiem padającym z pobliskiego neonu „VEGAN SMELTERS, LTD”.